Dziesięć powodów, dla których inni polscy poeci nienawidzą Adama Zagajewskiego

 

Jarosław Klejnocki

Dziesięć powodów, dla których inni polscy poeci nienawidzą Adama Zagajewskiego

 

 

Tytuł brzmi dobrze, prawda? Ale trzeba od razu zaznaczyć, że (świadomie, by przyciągnąć Twoją uwagę, drogi czytelniku) jest nieco mylący. Bo – pytajmy dalej: czy tylko poeci (poza tym, czy wszyscy poeci) i czy rzeczywiście aż nienawidzą? Otóż, oczywiście, nie tylko poeci (zwłaszcza młodsi), ale też znaczne stadko krytyków i komentatorów literatury, no i niekoniecznie od razu nienawidzą, ale też pogardzają, szydzą, lekceważą itd. I nie tylko o osobę Adama Zagajewskiego idzie, ale też (a w wielu przypadkach przede wszystkim) o jego twórczość. Przyjrzenie się zaś temu zjawisku może, jak mi się wydaje, odsłonić co nieco z reguł i porządków panujących we współczesnym życiu literackim.

 

Sukces i sława

 

Jedno nie podlega dyskusji – Adam Zagajewski odniósł sukces literacki. Ma wierne i stałe grono krajowych czytelników, którzy sięgają do książek autora Solidarności i samotności równie chętnie wtedy, gdy ten nie jest nominowany w kolejnej edycji wyborów miss / madame / mister literatury (oficjalna nazwa konkursu: Nike), jak i wówczas, gdy jury łaskawym okiem spojrzy na kolejną książkę poety i eseisty. Ale najważniejszy jest sukces zagraniczny. Zagajewski zdobył już chyba wszystkie międzynarodowe bardziej i mniej prestiżowe laury, jakie zdobyć może poeta – oczywiście (na razie) oprócz tego najważniejszego: Nobla. Jest wszakże od lat jednym ze stałych niemal kandydatów do tej nagrody. Co oczywiście skończyć się może zgodnie z diagnozą Jerzego Pilcha, wyrażoną w jednym z jego felietonów w “Polityce”. Pilch napisał, lekko ironicznie, że zazwyczaj tzw. stali kandydaci czy faworyci do Nobla w efekcie nigdy tego lauru nie zdobywają, ale gdyby nawet miał rację, to już choćby status Zagajewskiego na spekulacyjnym „rynku” światowej krytyki jest osiągnięciem samym w sobie. Ale poza tym Zagajewski jest rozpoznawalnym i czytanym poetą poza granicami swojego kraju i swojego języka. Ma tłumaczenia w niemal wszystkich naczelnych językach świata, a jego międzynarodową sławę ugruntował przedruk wiersza Spróbuj opiewać okaleczony świat w “New York Review of Books” po ataku terrorystycznym 11 września.  

Ten sukces i sława najwyraźniej drażnią. Drobne, acz jadowite niekiedy, złośliwości z ust „ludzi z branży” pod adresem autora Ziemi ognistej zdarzało mi się usłyszeć już wielokrotnie w bezpośrednich rozmowach podczas rozmaitych mityngów literackich. Od czasu do czasu sączą je różni poeci w wywiadach i rozmowach na łamach prasy specjalistycznej i nie tylko. Czasami znaleźć je można także w opiniach krytycznych (zwłaszcza, gdy krytyk jest jednocześnie poetą). Wzmacnia je niezależność Zagajewskiego. Jest to bowiem autor, który nie musi zabiegać o dofinansowanie wydań kolejnych swoich książek, jest to pisarz, który zarabia godziwie, prowadząc każdego roku zajęcia creative writing na uniwersytecie stanowym Houston w Teksasie, jest to wreszcie twórca, który nie musi (i nie chce) zabiegać o względy środowiska. Reakcje złośliwców przypominają zatem o pewnej nieprzyjemnej cesze Polaków, jaką portretuje jeden ze starych dowcipów rodem jeszcze z PRL-u. Otóż w piekle stoją wielkie kotły, w których smażą się różni grzesznicy podzieleni przez diabły wedle kategorii narodowych. Przy każdym narodowym kotle stoi dyżurny wartownik ze świty Belzebuba, pilnujący, by nikt się nie wydostał. Tylko przy polskim kotle jest pusto. Dlaczego? Bo gdy tylko jeden Polak wychyli się z kipieli, zaraz inni wciągną go z powrotem, by nie miał lepiej od innych.

 

Niechęć do zgrywy

 

Życie literackie w Polsce, w wymiarze pozaśrodowiskowym, ma charakter imprezowy (w wymiarze środowiskowym nader często zresztą też). Rytm nadają mu różne festiwale, happeningi, spędy, konfrontacje, manifestacje itd. Większość z nich zdominowana jest przez ducha karnawału, obficie podlewanego alkoholem, a zarówno widownia, jak i uczestnicy to przeważnie ludzie młodzi. Zagajewski ani nie kokietuje tych zdarzeń choćby i jedynie werbalnie wyrażaną sympatią (jak rozmaici starsi poeci, którym nie chce się już w tych zjazdach uczestniczyć, ale udają, że ich one interesują), ani tym bardziej nie pojawia się na nich. A młodsi, a nawet będący w średnim wieku artyści lubią, gdy mistrzowie zejdą na chwilę ze swych wzgórz, by dzielić dionizyjskie zabawy z mniej utytułowanymi braćmi i siostrami po fachu. Zagajewski nie fraternizuje się, jak choćby znany starszy, utytułowany na lokalnym rynku poeta, dziś redaktor prestiżowego, choć w istocie niszowego, miesięcznika poświęconego literaturze. Nie chce, jak onże, wchodzić w rolę guru, ani w rolę brata-łaty, co to zgadza się na poklepywanie po plecach i jest po imieniu z artystami w wieku swoich dzieci. Kilka lat temu przeczytałem, że wzmiankowany przez mnie poeta, mogący w zasadzie uchodzić za klasyka, smażył publicznie naleśniki na festiwalu literackim organizowanym przez ówczesny Port Legnica. Otóż to! Zagajewski wódki ze środowiskiem nie pija, w zgrywie nie uczestniczy – to i na sympatię liczyć nie może. Bo żeby być przez środowisko cenionym i móc liczyć na jego względy – trzeba podskakiwać w rytmie zbiorowych tańców. A kto nie podskakuje – ten jest obcy, nie-nasz. Znów drażni: domniemaną wyniosłością, domniemanym lekceważeniem. W jednym z wywiadów, sprzed kilku już lat, Zagajewski przyznał, że o młodej polskiej poezji niewiele może powiedzieć, bo jej zwyczajnie nie zna. Cóż za obraza! A autor Komunikatu nigdy nie ukrywał, że preferuje lektury raczej klasyczne, a poza tym mieszkał wówczas w Paryżu i dostęp do modnej wtenczas poezji spod znaku “bruLionu” miał ograniczony. Ale wrażenie despektu pozostało. A że pisarze to naród pamiętliwy i na punkcie własnego ego przewrażliwiony...

Do tego dochodzi jeszcze, last but not least – w omawianej właśnie kategorii – wizerunek medialny. Zagajewski prezentuje się w telewizji jako człowiek dostojny, zdystansowany, refleksyjny. „Sztywniak” – słyszałem wielokrotnie. Oto i natura mediów, bo okazuje się, że wielu z nas jest raczej skłonnych dostrzegać, jak kto wygląda, niż to, co mówi. A Adam Zagajewski jest człowiekiem pełnym ciętego humoru; jego opinie i diagnozy przepełnia subtelna ironia i autoironia, nie mówiąc już o błyskotliwości. Kto go poznał, ten wie, że to jeden z najinteligentniejszych polskich intelektualistów. Widać jednak, że w nowych wspaniałych czasach, co kiedyś było zaletą, dziś stać się może ciężarem dla wizerunku.

 

Zawiedziona miłość

 

Swoich najgorliwszych krytyków znajduje Zagajewski, mniej więcej od początku lat dziewięćdziesiątych (albo lepiej: od wydania tomiku Płótno) – głównie wśród obecnych czterdziestolatków (umownie kojarzonych z tzw. „pokoleniem bruLionu”) oraz trzydziestolatków (dla których to, co pisze jest staroświeckie i „niedzisiejsze”, bo królują awangardyzmy, autotelizmy, neolingwizmy, dekonstrukcjonizmy itp.). W jednym z wywiadów Krzysztof Koehler powiedział, że kiedyś Zagajewski był ważny, a teraz „pisuje takie sobie wierszyki”. W trakcie dość drobiazgowej kwerendy, jaką robiłem swego czasu dla celów naukowych, znalazłem wypowiedzi niemal wszystkich prominentnych przedstawicieli tzw. pokolenia „bruLionu” (od Świetlickiego po Koehlera właśnie), w których pisarze ci powtarzali do znudzenia jednobrzmiącą mantrę: że mianowicie lektura tomiku Jechać do Lwowa oraz esejów Solidarność i samotność Adama Zagajewskiego to było dla nich w ciemnych latach osiemdziesiątych doświadczenie formacyjne. Przypomnijmy w największym możliwym skrócie: w dobie królującej idei literatury zaangażowanej, Zagajewski, na przekór, głosił potrzebę prywatyzacji sztuki, oddzielenia sfery społecznej od sfery ekspresji artystycznej, gdyż obie rządzą się odmiennymi prawami. Albo lepiej: dopominał się o obecność indywidualizmu, personizmu, subiektywizmu w czasach zbiorowych emocji, które naznaczyły polską literaturę tym, co nazwać można estetyką intencji. Pod takimi właśnie hasłami startowała literatura „bruLionu” i taka estetyka dziś nadaje ton nowej polskiej poezji i prozie (co spotyka się z ostrą krytyką lewicowych krytyków, np. Sławomira Sierakowskiego, nawołujących do nowego zaangażowania w czasach triumfu kapitalizmu). Zagajewski nie stał się jednak patronem tej nowej literatury, bo kroczył własną drogą. Nie porzucił wysokiego stylu oraz nie odwrócił się od „poezji idei” (o czym poniżej). A zatem nie usatysfakcjonował ówczesnych młodych, zafascynowanych lekturą jego dzieł z lat osiemdziesiątych. Nie poszedł za ciosem. Ich krytycyzm więc ma, oprócz środowiskowego, swoje drugie źródło, by tak rzec, merytoryczno-emocjonalne. Jest funkcją zawiedzionej miłości.

 

Erudycja i wzniosłość

 

Adam Zagajewski uprawia poezję (i eseistykę) w duchu filozoficznej (i kulturowej) erudycji, lirykę, którą z pewnością da się opisać w kategoriach nowoczesnego klasycyzmu. No i zamiast gier językowych – „semantyczna przejrzystość” (termin Husserla, którym posługiwał się także Zbigniew Herbert). To sprawia wrażenie staroświeckości – bo literatura ta ani nie prezentuje jednoznacznego przesłania światopoglądowego (jak poezja Koehlera, Wencla i innych), tylko „filozofuje”; ani nie składa hołdu modnym trendom w poezji, gdzie przedmiotem artystycznych zabiegów pozostaje język (jak to się dzieje w całym poetyckim światku zrzeszającym i starszych, i młodszych awangardzistów i neolingwistów); ani też nie jest zainteresowana subiektywnymi skrajnościami spod znaku egzystencjalizmu (jak u „barbarystów” – określenie, o ile wiem, Karola Maliszewskiego). To sprawia, że u młodszych i będących w średnim wieku poetów Zagajewski nie ma w istocie sojuszników (może oprócz niżej podpisanego oraz Marzanny Kielar i Dariusza Suski). Mam też swoją prywatną teorię, wyjaśniającą odrzucenie twórczości Zagajewskiego przez młodszych od niego czytelników z branży. Uważam, że Zagajewski zwyczajnie jest nierozumiany, gdyż uprawia literaturę wymagającą erudycji, oczytania i filozoficznej wrażliwości. Tych cnót próżno szukać wśród wielu współczesnych młodych poetów, którzy, zwyczajnie niezdolni do uchwycenia przesłania wierszy Zagajewskiego, skupiają się na krytyce wzniosłości, tak bronionej przez autora Ziemi ognistej. A owa wzniosłość jest w końcu niczym innym, jak tylko formalnym dopełnieniem ideowej zawartości jego tekstów. W naszych czasach dominuje natomiast literatura beztroskiej zgrywy, literatura grymasu rodem z groteski, literatura nielubiącej świata ironii, która kontestuje wartości. Ale też literatura patosu, wartości broniąca niczym niepodległości. A skoro Zagajewski uprawia poezję (i eseistykę) refleksji i spokojnego (choć w treści – często dramatycznego) filozofowania, to sytuuje się na barykadzie, nie po którejś ze stron. Ale w istocie jest to twórczość spoza obszaru barykady, co też umyka negatywnie nastawionym doń obserwatorom. 

Tyle młodsi. Ciekawe jednak, że lekceważenie i krytyka spotyka też Zagajewskiego ze strony starszych komentatorów. Na początku lat dziewięćdziesiątych paryska „Kultura” Jerzego Giedroycia zorganizowała dość kuriozalny plebiscyt wśród krytyków i pisarzy (mistrzem ceremonii był uznany historyk literatury Włodzimierz Bolecki). Pytano (wzorem gazety „Le Figaro”, która zorganizowała wcześniej podobną imprezę we Francji), kto w Polsce jest pisarzem „niedocenionym”, a kto „przecenionym”. Nie ma się co dziwić, że twórcy tacy, jak np. Cezary Michalski, Krzysztof Koehler czy Robert Tekieli uznali Zagajewskiego za pisarza „przecenionego” (powody – patrz wyżej). Ale autorowi Jechać do Lwowa dostało się także od uznanych krytyków (czy może raczej historyków literatury) z zupełnie innej generacji. Przypomnijmy głosy Janusza Sławińskiego i Tomasza Burka. Sławiński: „Zagajewski: za dużo w nim nabzdyczenia – koturnowości, olimpijskich póz, pompowania się wzniosłością, wysilonej powagi mędrca. W jego poezji sztuczność uparcie pozostaje sztuczna – nie dopracowała się naturalności jako sztuczność, brak jej więc zadowalających uprawomocnień”.1 Burek: „W moim natomiast przekonaniu stanowczo przecenia się znaczenie [...] kolekcjonerów pięknostek (jak Zagajewski)”.2 To jasne, że w tak krótkiej wypowiedzi nie sposób uniknąć publicystycznego tonu, nawet jeśli jest się szanowanym badaczem, ale dziwi kategoryczność opinii. Zwłaszcza, że są one nadzwyczaj wątłe merytoryczne, a w przypadku Sławińskiego na granicy nonsensu (sztuczność jest sztuczna i nie dopracowała się naturalności – cóż to w końcu znaczy?). I znów ciekawe, że skupiają się – mówiąc językiem szkolnym – raczej na zagadnieniach formy.

Także poważni krytycy i badacze młodszego, w porównaniu do wyżej cytowanych, pokolenia – Włodzimierz Bolecki i Marek Zaleski – dorzucili, w podobnym tonie, kilka kamyków do ogródka autora Ziemi ognistej.3 Bolecki diagnozował w swym tekście, że ideowa i estetyczna wolta Zagajewskiego nie znajduje wystarczającego uzasadnienia. Szło o to, że Zagajewski, jako autor tomików Komunikat i Sklepy mięsne wpisywał się klarownie w poetykę i ambicje “Nowej Fali” (czyli w estetykę zaangażowania po stronie krytycznego komentarza do ówczesnej rzeczywistości PRL-owskiej), jako przebywający na emigracji autor Jechać do Lwowa oraz Samotności i solidarności dał się uwieść pustemu pięknu i paseizmowi (tak to, w każdym razie, szkicuje Bolecki). Rozpoznanie Boleckiego naznaczone jest temperaturą sympatii politycznych, bowiem Zagajewski wpisany zostaje przez autora artykułu w poczet tych, którzy nie sprostali wymogom historycznej chwili. A ta wymagała zaangażowania po stronie patriotycznie i antykomunistycznie nastawionej części opozycji (skądinąd wiadomo, że Bolecki nie jest sympatykiem formacji, która wypromowała ekipę Tadeusza Mazowieckiego do władzy po wyborach 1989 roku). Wreszcie Zagajewski, zdaniem Boleckiego, czyni unik, by nie rozliczyć doświadczenia “Solidarności”. Diagnoza Zaleskiego odwołuje się natomiast do kategorii szans i strat. Stratą Zagajewskiego, według Zaleskiego, jest odwrócenie się od możliwości rozrachunku z przeszłością (tu podobnie jak u Boleckiego), a taki rozrachunek byłby możliwy, gdyby Zagajewski, zdaniem Zaleskiego, nie odwrócił się od poetyki obecnej w swych dwóch pierwszych tomikach a także w momencie przełomu (koniec lat osiemdziesiątych i początek lat dziewięćdziesiątych) zachował wierność dawnym wyborom estetyczno-ideowym. Według krytyka, Zagajewski rezygnuje z drapieżnego dyskursu, z niepokorności, z „jątrzenia” intelektualnego, na rzecz – w pewnym sensie – nijakości ekspresji. Co ciekawe, okazuje się zatem, że także znacznie starsi od pokolenia „bruLionu” krytycy wyznawali podobny punkt widzenia. Chodzi o niedoczytanie Zagajewskiego, co owocuje skupieniem się na krytyce formy oraz o zagadnienie „straconych szans”. A zatem – innymi słowy – znów o ową „zawiedzioną miłość”.

 

Przynależność do elity

 

Adam Zagajewski związany jest jeszcze od czasów paryskich (wyjechał z Polski w 1982 roku) ze środowiskiem „Zeszytów Literackich”. Kwartalnik ten zrzesza dość hermetycznie zamkniętą (na innych, na nowości, na mody itd.) grupę twórców oraz kojarzony jest ze środowiskiem „Gazety Wyborczej” (precyzyjniej – Agory S.A.: w istocie – wydawcy tytułu). Stąd z jednej strony renoma tego pisma, ale też dość powszechna opinia, że „Zeszyty” to rodzaj snobistycznego klubu „znajomych i przyjaciół królika”, w którym uprawia się – nieznośną dla wielu – wymianę wzajemnych duserów i hołduje tradycjonalnym, lekceważącym stan bieżący w literaturze, poglądom (Julian Kornhauser nazwał ten proceder wzajemnym „cmokierstwem”). Poza „Zeszytami” Zagajewski w zasadzie publikuje tylko wiersze na łamach „Tygodnika Powszechnego” oraz – czasami – „Rzeczpospolitej” i „Gazety Wyborczej”. Nie ma więc zatem wątpliwości co do tego, że pewna część ciosów, jakie spadają na twórczość i osobę pisarza wiąże się z podziałami politycznymi w kraju. Inna rzecz, że zamknięte i najwyraźniej zadowolone z siebie (gdyż nie przejawia zbytniego zainteresowania tym, co nowego dzieje się dookoła) środowisko „Zeszytów” stało się także przedmiotem krytyki bardziej merytorycznej. Chyba pierwszy, bardzo gwałtowny i złośliwy atak, przypuścił dobre piętnaście lat temu, na łamach „Kultury” paryskiej, Rafał Grupiński (słynny artykuł Paryska cukiernia ciast trujących, przedrukowany potem w zbiorze esejów tego autora pod tytułem Dziedziniec strusich samic). Ustalił on w ten sposób pewien kanon zarzutów, jakie potem pojawiały się tu i ówdzie – zarówno w publikacjach, jak i w opiniach funkcjonujących na prawach off-record w życiu literackim. Kontynuowali tę krytykę liczni przedstawiciele pokolenia „bruLionu”, choć pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że wielu z nich stawiało pierwsze poetyckie kroki, ba! – debiutowało – właśnie na łamach paryskiego podówczas kwartalnika. Argumenty, którymi posługiwał się Grupiński i po które sięgali – wciąż sięgają – jego kontynuatorzy, w zasadzie już przytoczyłem: hermetyzm, samozadowolenie, parnasizm, brak zainteresowania bieżącym życiem kulturalnym, kult staroświeckości, mitotwórczość, retrospektywność itd. Z czasem, z powodu choćby osłabienia działalności Stanisława Barańczaka w wyniku przewlekłej choroby, Adam Zagajewski wyrósł (czy słusznie – to inna sprawa) na swoistą „ikonę” tego środowiska, przynajmniej jeśli chodzi o czynnych pisarzy polskich (choć przecież „Zeszyty” często gościły i Czesława Miłosza, i Zbigniewa Herberta, nie mówiąc już o publikowaniu tekstów o znaczeniu historycznoliterackim – np. esejów czy listów). Ataki na Zagajewskiego stały się więc pośrednio atakami na „Zeszyty”. Złośliwości i kąśliwe komentarze dotyczące „Zeszytów” – trafiały natomiast rykoszetem w Zagajewskiego.

 

Podsumowanie

 

Co irytuje, to fakt, że negatywne diagnozy, opinie czy zdania o pisarstwie Zagajewskiego od wielu już lat mają charakter całościowy – to znaczy posługują się generalizacją, a lekceważą poszczególne książki. Jak każdemu pisarzowi, zdarza się autorowi Płótna wydać rzecz słabszą (np. ewidentnie tomik wierszy Powrót), ale jakoś nie korzysta on w kraju z tego parasola ochronnego, jaki rozpięto nad tymi, którzy pretendują do miana Mistrzów. Wybaczano Czesławowi Miłoszowi czy Tadeuszowi Różewiczowi rzeczy, powiedzmy, niespecjalnie udane, Ryszard Kapuściński za swoją najsłabszą książkę w dorobku – czyli – Podróże z Herodotem otrzymał nominację do siódemki finałowej Nike 2005, natomiast Zagajewskiego ten przywilej jakoś omija. Osiągnąwszy bowiem sukces w stosunkowo młodym wieku jak na literata (w tym roku obchodzi sześćdziesiąte urodziny), nie był i nie jest poczytywany za Wielkiego Starca, a ci w Polsce cieszą się nominalnym chociażby szacunkiem. A znów splot przywołanych powyżej przyczyn doprowadził do tego, że Zagajewski stał się dyżurnym „chłopcem do bicia” dla krytyków i licznych kolegów po fachu (oczywiście tych, spoza przyjaznych mu środowisk). Nie pochwalając rzecz jasna samego procederu ochrony Świętych Krów w literaturze, zwracam jednak uwagę na dwa fakty. Pierwszy – że ochrona ta ma w Polsce bardzo wybiórczy charakter (tego przyczyny – to już odmienna zupełnie historia). Drugi – że ochrona ta ma swój rewers, to znaczy: generalizującą opinię negatywno-lekceważącą, której najwyraźniej obiektem number one ma wątpliwy zaszczyt być właśnie Adam Zagajewski. Obie opinie zaś spaja najwyraźniej wspólny mianownik. Mianowicie – nie tyle lektura apriorycznie pozytywna czy apriorycznie negatywna, lecz niedoczytanie (zwane eufemistycznie „lekturą powierzchowną”).

Zbierzmy więc powody, dla których Adam Zagajewski oraz jego pisarstwo spotyka się dziś z negatywnymi reakcjami licznych ludzi z branży literackiej (artystów i krytyków). Po pierwsze – zawiść; po drugie – zazdrość; po trzecie – osobność tej twórczości i samego poety; po czwarte – niechęć pisarza do środowiskowych fraternizacji; po piąte – obrona przezeń „niemodnych” wartości w sztuce; po szóste – niezrozumienie jego pisarstwa wskutek ignorancji, złej woli, bądź braku kompetencji; po siódme – ideologizacja i estetyzacja współczesnej literatury polskiej; po ósme – kojarzenie Adama Zagajewskiego z establishmentem literackim i elitami intelektualnymi; po dziewiąte – zawiedzione oczekiwania względem twórczości autora Komunikatu; po dziesiąte – potrzeba „kozła ofiarnego” lub raczej: „chłopca do bicia”.

I tak oto odbywa się aksamitne mordowanie jednego z najwybitniejszych polskich poetów współczesnych. I jak to w naszych dziejach bywało – okazuje się, że czytelnik obcy (także ten fachowy – wystarczy poczytać komentarze tej twórczości autorstwa anglojęzycznych, niemieckich, francuskich czy skandynawskich krytyków) szybciej poznał się na wartości tej literatury i zgłębił ją znacznie bardziej kompletnie niż wielka część rodzimych znawców. To chyba jest polskie przysłowie, że „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”? Polakom gratulujemy zatem – mentalności.

 

Jarosław Klejnocki

 

przypisy

1 „Kultura” 1992, nr 7/8, s. 175.

2 Ibidem, s. 159.

3 Bolecki w artykule Stracone szanse (w: idem: Widziałem wolność w Warszawie, Londyn 1990), Zaleski w szkicu Mądremu biada? (w: idem, Mądremu biada? Szkice literackie, Paryż 1990).

 

nota

za: „Lampa” 2005, nr 11.