Kawiarnia

 

Kawiarnia

 

 

W Berlinie

 

W tej kawiarni w obcym mieście noszącej imię

francuskiego pisarza czytałem Pod wulkanem,

ale już z mniejszym entuzjazmem. Jednak trzeba się leczyć,

pomyślałem. Chyba zamieniłem się w filistra.

Meksyk był bardzo daleko i jego ogromne gwiazdy

świeciły teraz nie dla mnie. Trwało święto zmarłych.

Święto metafor i światła. Śmierć w roli głównej.

Obok kilka osób przy stolikach, różne przeznaczenia:

Rozwaga, Smutek, Zdrowy Rozsądek. Konsul, Yvonne.

Padał deszcz. Czułem małe szczęście. Ktoś wchodził,

ktoś wychodził, ktoś wreszcie wynalazł perpetuum mobile.

Byłem w wolnym kraju. W samotnym kraju.

Nic się nie działo, milczały armaty.

Muzyka nikogo nie wyróżniała; pop sączył się

z głośników leniwie powtarzając: jeszcze się wiele wydarzy.

Nikt nie wiedział, co robić, dokąd iść, dlaczego.

Myślałem o tobie, o naszej bliskości, o tym,

jak pachną twoje włosy, kiedy zaczyna się jesień.

Z lotniska wzbijał się w powietrze samolot,

jak pilny uczeń, który wierzy w to,

co mówili dawni mistrzowie.

Sowieccy kosmonauci twierdzili, że nie znaleźli

Boga w przestworzach, ale czy szukali?

 

 

wiersz z tomu Niewidzialna ręka

cyt. za: Adam Zagajewski, Wiersze wybrane, Wydawnictwo a5, Kraków 2010, s. 267