Marek Zaleski
Nazbyt wcześnie
Jest ostatnia niedziela października 1991 roku i jedziemy na wycieczkę nad ocean. Na tej fotografii schodzą po schodkach maleńkiej werandy swego domu. Pierwszy Staszek z plastikową torbą najwyraźniej pełną kanapek, jakby czujnie zza okularów wychylony w świat, o którym dopiero co napisał w przedmowie do swojego wyboru wierszy Emily Dickinson, że bezustannie rabuje nas ze skarbu, jakim nas obdarza i jednocześnie nie pozwala nam o istnieniu tego skarbu zapomnieć. O dwa kroki za nim Ania, zbiegająca ze stopnia, też z torbą na ramieniu i naręczem zwiniętych kurtek. Na postumencie schodków mości się halloweenowa dynia. Świat tego dnia jest piękny i przyjazny, słońce cieszy gałęzie drzewa z przydomowego ogródka, trawnik jest zasłany żółknącymi liśćmi. Widokówka idylli z Newtonville, Massachussets. Taki ciepły i pełen światła, sereniczny, był zresztą cały ten dzień na atlantyckiej plaży. Nazajutrz zaczął się sztorm, a sam Halloween, który przypadł w następny czwartek, zapisał się, zwłaszcza na północy Stanów, jako dzień pogodowych kataklizmów. W całym kraju były dwadzieścia dwie ofiary, najwięcej w Minnesocie i w Iowa.
Dzisiaj, kiedy czytam wiersze Staszka, ta sytuacja wydaje mi się emblematyczna. Zdaje się metaforą czegoś, z czym nieźle oswoił czytelników swoich wierszy. Każda nuta w jego poezji znajduje swoją przeciwnutę. Nie znajdziemy tu niczego, co – w obrębie jednego wiersza – nie miałoby swojego kontrapunktu i nie stawałoby się przedmiotem melancholijnej gry konceptów. Konceptów, które naszą pewność wystawiają na próbę właściwie w każdej sprawie. Nigdy ani na chwilę nie stajemy na pewnym i solidnym gruncie. Wydawać by się mogło, że Barańczak jako poeta przyszedł z taką wrażliwością na świat. „Skłócone, pierzchające”, tytułowy incipit drugiego wiersza w debiutanckiej Korekcie twarzy, i to, ku czemu nas ów wiersz popycha, są wystarczająco wymowne. Jeśli u Barańczaka coś trwa, to zawsze, jak w tym właśnie wierszu, „w skłóceniu”. „W celi tej, gdzie dążenie celem / jest, odpoczynek znajdują dwie strzały / zderzone w lot grotami, co się starły / wszczepiając w siebie na ruchliwy cement // swe pędy” – czytamy w innym wierszu z tego tomu. A jednak to wyczulenie na antynomiczność i paradoksalność egzystencji w latach siedemdziesiątych, za sprawą pasji obywatelskiej zostało jeśli nie przytłumione, to zwekslowane w inny wymiar. Co miało i takie skutki, że pomogło uśmierzyć, nie tylko Barańczakowi, niejeden lęk. Zresztą wówczas w Polsce nie było miejsca i czasu, by zgłębiać własne lęki, a co się lęgło w podziemiu – to jeden z ówczesnych paradoksów – wyjaśniało się jednoznacznie. Wydaje mi się, że w Ameryce Barańczak nastroił się na coś, co wcześniej, w Poznaniu, Warszawie czy Krakowie, dawało się z pomocą ducha czasu unieważnić. Życie w nowym świecie było łatwiejsze, a zarazem wszystko się bardziej komplikowało, więcej było sposobności, by codziennie, dzień w dzień, myśleć o tym, jak sprostać „całej nieobjętości świata”, całej jego „niepojętości” – to cytaty z Pięciu pocztówek do i od Emily Dickinson. Jaka jest lekcja tego cyklu? Czytamy w nim, że niejedno codzienne urzeczenie uczy się znosić sąsiedztwo niejednego codziennego lęku, ktoś niepowtarzalny musi przyjąć zatrzaśnięcie w swoim losie, znosić urągliwe kalectwo językowej niemocy, pocieszać się zasługami, które dziś ważne są dla niewielu, i niewielu je rozumie. Ale czytamy i o tym, że (to akurat sformułowanie ze wspomnianego wstępu do wyboru wierszy Dickinson), „nawet jeśli dusza jest pokojem o zatrzaśniętych drzwiach – jest to, mimo wszystko, pokój z oknem”. A nasze spojrzenie nigdy nie jest niewinne, bezstronne i bez konsekwencji. „Widząc, też na swój sposób / zakładasz protest” – powiada epistolarny rozmówca. W przypadku autora Tryptyku z betonu, zmęczenia i śniegu nie było tu może wiele do roboty, ale Ameryka niewątpliwie poszerzyła ogromnie pole widzenia Barańczaka, po prostu bezceremonialnie wepchnęła się wszystkimi drzwiami i oknami do jego wierszy. Widać to już w Atlantydzie, kiedy poeta porzuca wreszcie tematy i sprawy dyktowane przez wywiezione jeszcze z Polski powinności, jakkolwiek byłyby one szlachetne i przyprawiały o wyrzuty sumienia kogoś, komu przytrafiło się żyć w miejscu, gdzie jedynym problemem jest „znaleźć miejsce do parkowania” (jak czytamy w pierwszym wierszu z cyklu Atlantyda, zatytułowanym Nowy Świat). Inaczej mówiąc, widać to w chwili, kiedy Barańczak wyzbywa się reakcji „wygnańca” i wpuszcza do wiersza otaczającą go codzienność, którą zaczyna widzieć okiem wolnym od środkowoeuropejskich stereotypów i resentymentów. Mamy więc notatkę z podróży do Seattle, sceny z sąsiedzkiego trawnika po przejsciu huraganu Gloria, obrazek z parkingu, z przydomowej wyprzedaży rupieci, mamy podglądanych obserwatorów ptaków, wrażenia z meczu koszykówki, opowieść o tym, co może nas spotkać, kiedy wynosimy śmieci. W Chirurgicznej precyzji czytamy o poręczy, sprzęcie hi-fi, operacji wyrostka robaczkowego, podróży promem. Również tłumaczeni przez Barańczaka amerykańscy poeci nie pozostawali obojętni na to, co w poezji jest duchem publicznym. Jego obecność urzeczywistniała się w ich wierszach nie poprzez to, co publicystyczne czy deklaratywne, ale przez napompowanie wiersza powietrzem demokratycznej codzienności. Drobne, prywatne wydarzenia opisywane przez poetów „konfesyjnych” – Roberta Lowella, Johna Berrymana, Sylvię Plath, Anne Sexton – są zwykle wynoszone, choć bardzo dyskretnie, do rangi zjawisk społecznych. Podobnie jest w w wierszach Barańczaka. Dziś Pan Elliott Tischler z wiersza o tym właśnie tytule, poprzedni właściciel domu należącego do Barańczaka, i sam autor wiersza, dzielą wspólny los: kontynuują pośmiertnie swój społeczny żywot jako klienci firm reklamowych i instytucji zabiegających o ich względy. Oto profuzja nieśmiertelności: nasze wirtualne życie po życiu okazuje się demokratycznym spełnieniem obietnicy „nie wszystek umrę” dawanej sobie przez nielicznych „imperatorów z własnego nadania” (jak kiedyś pisał Emerson o poetach).
W wierszach Barańczaka pisanych w Ameryce znajdujemy wiele codziennej krzątaniny i znajdujemy też metafizyczny ton, który upewnia nas, że w naszej krzątaninie nie jesteśmy sami; przyrzeczenie, że mimo wszystko przynależymy jednak do Całości, że – w niepojęty dla nas sposób i może psim swędem – trafimy w końcu w objęcia Wszystkiego. A jednocześnie jest w nich desperacka skłonność, aby to wszystko (i Wszystko) podawać w wątpliwość. Nie żeby złorzeczyć czy lamentować, ale raczej by żartować sobie z tego, że w pewnych kwestiach „absolutna jasność” może być co najwyżej przedmiotem ironicznych dywagacji, nawet jeśli skrywa się za nimi niejasne przeczucie pewności. Clare Cavanagh napisała kiedyś przenikliwie, że u Barańczaka „wszystko, co mogłoby pretendować do rangi absolutnej czystości, wymaga zbawiennej łaski ludzkiej omylności i ułomności”. Czy nie o tym są wirtuozerskie vilanelle Barańczaka (fachowo opisane przez Joannę Dembińską-Pawelec)? Rygor formy narzuconej i afirmowanej w poetyckim geście pracuje na rzecz tego, aby do głosu, w nieskazitelnym kształcie, mogły dojść niepewnosć, zwątpienie i rozpacz. Nic więc dziwnego, że jak wspomina Cavanagh, James Merrill po przeczytanu kilku wierszy Barańczaka (przetłumaczonych przez nią we współpracy z autorem) wykrzyknął: „Nie miałem pojęcia, że John Donne urodził się w Poznaniu!”. Czy zgubne uroki anglosaskiej melancholii, pogodna gorycz Dickinson, wytrawne trucizny Larkina, sarkazm Merrilla skruszyły cement lingwistycznego „dialektycznego romantyzmu”, stanowiącego zaprawę młodości? Powiedzmy, że skruszyły, ale nie ze szczętem, raczej wydestylowały go w nowy amalgamat, bo w barokowym konceptualizmie Barańczaka, widocznym w takich wierszach jak Debiutant w procederze, Problem nadawcy, Powiedz, że wkrótce, w jego niemożności dojścia do ładu z tym, czy zasadą wiersza ma być concors discordia, czy raczej discors concordia, w powtórzeniach słów, w homonimach, w metafonice wiersza, w paronomazjach, powraca dawny lingwizm eksponujący materialność tworzywa poetyckiego, materialność tekstu i materialność języka, która jeszcze silniej, i chyba z nową intencją dochodzi do głosu w grach językowych, jakie Barańczak uprawiał jako poeta zabaw literackich i purnonsensu. Ten jego talent także hipertroficznie rozkwitł w Ameryce.
Piszę „z nową intencją”, bo o ile wcześniej gra z językiem i formą poetycką była pochodną terminowania w laboratorium poezji nowoczesnej, o tyle teraz stała się dla niego raczej sprawą filozoficznych a nawet metafizycznych rozstrzygnięć. Tu może właśnie jest także miejsce, by spojrzeć na Barańczaka jako na zakładnika własnego dążenia do perfekcji. W Tablicy z Macondo wyłożył on racje, dla których poetycka zabawa okazuje się grą o najwyższą stawkę. „Nicość jest żywo zainteresowana krzewieniem poczucia bezsensu, które toruje drogę jej podstępom i ułatwia zadanie”. Czy zatem nonsens jest bronią przeciwko napierającemu bezsensowi? Czy poezja żartobliwa to poligon, najdalej wysunięty przyczółek w walce z obezwładniającym bezkształtem, chaosem, entropią? Czy jest grą o sens, zatykaniem własnej flagi na zaanektowanym terenie? Czy dlatego „nonsensista jest poetą metafizycznym”? „Najperfidniejszy kawał, jaki możemy wyrządzić nicości, udaje nam się wtedy, kiedy do produkowania sensu zmuszamy właśnie to, co w niej pozornie właśnie bezsensowne: właśnie te nie dające się usunąć ograniczenia egzystencji, które skazują nas na przegraną” – pisał Barańczak. Jeśli przegrywać, to elegancko i z fasonem. Taka dewiza przyświecała niejednemu. To Walter Benjamin pisał o Kafce jako jednym z tych, „którzy zalecają się do czystości i piękna porażki”. Ale w tym wypadku nie chodziło o to, aby przegrać. Chodziło o to, żeby od czasu do czasu wygrać. A już na pewno o to, aby wiedzieć, na jakiej się gra pozycji. „Pisanie wierszy nie jest może niczym więcej niż odgrywaniem roli prostodusznego partnera w kabaretowym skeczu, w którym głównym komikiem – monologującym bez chwili odpoczynku, nie dającym sobie przerwać, przekrzykującym nas bez ceregieli – jest świat” – pisał Barańczak we wstępie do anglojęzycznego wyboru własnych wierszy The Weight of the Body.
Oto ideał: „wiersz jako kieszonkowy model ludzkiej przewrotności”. Przewrotności kogoś, kto przed nieznanym trybunałem chce mieć słowo ostatnie. Może to zresztą coś więcej niż przewrotność: to rodzaj dzielności, czyli cnoty. Więc wirtuozeria Barańczaka, którą mu niekiedy wytykaliśmy, uważając że czasami pada jej ofiarą (sam tak myślałem, pisząc niedawno o Podróży zimowej), jest cnotą. W angielszczyźnie owo powinowactwo virtuosity i virtue widać wyraźniej. „To stąd te wszystkie rymy, rytmy, metafory, gry słów – to tylko rozmaite formy naginania bełkotu świata do jakiegoś znaczącego porządku, nadawania potokom jego chaotycznej wymowy jakiegoś kierunku i sensu”. Perfekcja jako zagadywanie rozpaczy, maska dla lęku? Psychoanalityk podpowiada, że perfekcja derealizuje realne, które jest źródłem naszej traumy. Tyle że ćwiczenie się w doskonałości czyni nas owej doskonałości zakładnikiem, doskonałość okazuje się nie tylko imperatywem moralnym, ale i natręctwem albo narcystycznym mechanizmem obronnym. Może więc kiedy Barańczak pisał o swoich „drobnomieszczańskich cnotach” jako o parawanie dla „własnych braków i mroków”, dobrze wiedział, o czym pisze. Probierzem jego angielszczyzny nie miała być konwersacja z mandarynami Harvardu, ale, jak mi sam powiedział, rozumienie języka sprawozdawców sportowych. W poezji niepoważnej często dochodzi do głosu materialność języka, w którym uwidacznia się coś, czego instrumentem jest zadowolone z siebie, urzeczone albo cierpiące ciało; języka, w którym skaluje się jego ciężar, jego głód i lęki. Mówić jak przez sen, mówić tak, jak się oddycha – to przywilej poezji, ale i mowy ludycznej, która często bywa magią, mową balansującą na progu racjonalności. Póki co, Barańczak chronił się nie w piwnicach tej mowy, ale na pięterku, tam, gdzie korzystała ona z tough reasonableness Marvella, Eliota, Carrolla, i w poezji purnonsensowej, która „brała odwet na samym istnieniu” i szydziła z jego kalectwa.
Jaka szkoda, że Wielki Selekcjoner zbyt skwapliwie dostrzegł te jego talenty i wystawił go na pozycji, która wymagała tak bliskiego kontaktu z bezwzględnym przeciwnikiem. Nazbyt wcześnie.
Marek Zaleski