Od Knasta

 

Od Knasta

 

 

„Od Knasta” – tak mawiało się w mojej dzielnicy

      (po poznańsku powinno się rzec „w moim fyrtlu”)

tonem głosu znaczącym: „Inni cukiernicy

      ze swym brakiem finezji i nadmiarem frytur

są jak ta cała PRL-owska szarzyzna:

      wariat, co już zapomniał, gdzie słoik konfitur,

ale wciąż jeszcze boi się do tego przyznać

 

i wieńczy ciastka bladym agrestem z kompotu.

      Tak, tylko Knast zachował przedwojenny fason”.

Ja byłem powojenny: ideę bojkotu

      eklerów albo ptysiów, z każdą nową fazą

soc-dobrobytu (zawsze jak w bon mot królowej)

      rzucanych (ciasta kruche też!) na rynek, farsą

nazwałbym, gdyby mi to mogło przyjść do głowy;

 

wypieki Knasta miały jednak dosyć przewag

      (sama ich świeżość była już szczytem komfortu),

by doceniał je nawet taki skrajny lewak

      jak ja dziewięcioletni. Cukiernia od frontu

i wewnątrz nie zdradzała, że trwa tutaj sroga

      walka klas, ucisk mas przez macki wielkich fortun:

lada, stolik, krzesełko. Ale za to rogal

 

na świętego Marcina! albo smak mazurków

      wielkanocnych, z ich lepkim migdałowym fryzem,

Szarą Granią chroniącą Różowy Staw lukru,

      za dopłatą – z napisem, lub wręcz aforyzmem

(lukrem czekoladowym), od prostych (Helence)

      do dłuższych, takich w których frezer albo fryzjer

miał słyszeć chór najbliższych: Kaziu, nie pij więcej…

 

Jak ja nimi gardziłem! Nie ciastkami. Ludźmi.

      Tymi, którzy w niedzielę szli przez Rynek z Fary

do Knasta, nawet wtedy nie wolni, nie luźni,

      przeciwnie, wprasowani w biel koszuli, w stary

szczękościsk srebrzystego lisa wokół szyi

      żony, w spacer pod rękę (na jego czas swary

cichły, aby znajomi nie zauważyli),

 

a od wyjścia z cukierni jeszcze nienawistniej

      żałośni: przez to, że tak bezbłędnie trafiali

w drzwi własnych mieszkań, w progi swych domowych istnień,

      trzymając się, jak deski ratunku na fali,

tych poziomo niesionych przed sobą kartonów;

      że w tygodniowym rytmie, któremu ufali,

spacer tą samą trasą wiódł ich – nie Katonów,

 

lecz mogących sąsiadom odrzec: „Tak, od Knasta,

      innych nie warto nawet…”. – Dziś mój wstyd, potworny:

przypuszczać, choćby dzieckiem, że ta biała laska,

      to pudełko co tydzień, było kwestią formy;

nie dostrzec, że jeżeli jest coś, co pomaga

      trzymać się życia, iść przez ujadanie sfory

dni – jeszcze żałośniejsza jest moja pogarda…

 

 

wiersz z tomu Chirurgiczna precyzja

cyt. za: Stanisław Barańczak, Wiersze zebrane, Wydawnictwo a5, Kraków 2006, s. 465-466