Ogień i wiatr

 

Tadeusz Nyczek

Ogień i wiatr

 

 

Tego się z początku prawie nie dostrzega. Ledwo błyska tu i ówdzie, ale po którejś lekturze wybucha jasnym płomieniem: ogień. Zdumiewająco dużo metafor ognia w tej poezji, tworzonych w jasnym zachwyceniu, jakby nikt dotąd przed Zagajewskim nie próbował oświetlić (ogniem, światłem, płomieniem) całej niebywałej i zawiłej, nagromadzonej przez wieki symboliki tego żywiołu. Jakby przed Zagajewskim byli tylko Prometeusz i Hefajstos, Hestia i Herostrates, i Jahwe w gorejącym krzaku, i święty Elm świecący na masztach.

Już wiersz otwierający tom Jechać do Lwowa nazywa się Ogień, ogień.1 „Ogień Kartezjusza, ogień Pascala [...] który paląc się nie niszczy / tylko tworzy”. Pierwszy z tytułowych ogni „pustoszy i pali drewniane / i kamienne miasta”, ale drugi, ogień filozofów, ogień myśli, ogień rozumu „wznosi / lekkie damy i niewidoczne pałace”.

Zwiedzając gotycką katedrę narrator notuje wrażenia: „Słyszę / wiele różnych języków, głosy, westchnienia, / lament i nadzieję tych, co kochają i tych, / co wolą nienawiść [...] nad nimi / unosi się ogień, czysty ogień powitania” (Gotyk, JdL). Ogień może być znakiem tajemnicy: „W wysokiej przestrzeni płyną ogniki papierosów, / których nikt nie pali. / Płonie papier szybkich tajemnic” (Późne święta, JdL). Także nieskończoności: „śmiałeś się tak odważnie / jakbyś połykał wieczność, ogień” (Blask latarń, JdL). A winnej wersji: „Jasny ogień nocy sierpniowej drżał / nad nami, nieposkromiony, wieczny. / Świat palił się, bezgłośnie, objęty / białym pożarem” (0 północy, JdL).

W Ziemi ognistej ogień zapalił pół tytułu. Już w pierwszym wierszu tomu, Muszli, jest darem niszczącego czasu wspomagającym życie pośmiertne, pamięć: „Czas zabiera życie / i oddaje pamięć, złotą od płomieni, / czarną od żaru”. W wierszu Trzej królowie jest chyba czystą wizją, obrazem, fantasmagorią: „pociąg pełen żołnierzy i uciekinierów / stał długo na stacji, a stacja płonęła”. Może zresztą płonęła naprawdę?

Najbardziej chyba niezwykłą metaforą ognia jest zawarta w zakończeniu tytułowego wiersza tego zbioru: „wybaw mnie od anestezji, / zabierz mnie na ziemię ognistą, / weź mnie tam, gdzie rzeki / płyną pionowo, pionowo płyną / rzeki poziome”. Jest ta jedno, myślę, z magicznych miejsc w całej poezji Zagajewskiego. Obraz graniczny i szalony, wizja doprawdy niezwykła, gdzie jednocześnie spotykają się znaki poetyckie – oksymorony, paradoksy – z kreacją przestrzenną, malarską i teatralną zarazem. Modlitwa o ratunek przed znieczuleniem (myśli? serca?) wyznacza jednocześnie zakres ambicji narratora, demonstruje argumenty maksymalne; jeśli już dasz mi faskę czucia, to chcę być tylko tam, gdzie niemożliwe jest możliwe, gdzie rzeka równocześnie pionowa i pozioma tworzy krzyż na ognistej ziemi, i ani ogień nie krzyczy w zetknięciu z wodą, ani woda w zetknięciu z ogniem, tylko płynie i płonie, płonie i płynie.

Według starożytnej symboliki, powtarzającej się zresztą w każdej nieomal kulturze, ogień i woda twarzą najbardziej esencjonalny, dalej niepodzielny „zestaw do życia”. Przypuszczam też, że gdyby Heraklit przeczytał Ziemię ognistą, byłby zachwycony. Wiersz ten stanowiłby bowiem jeszcze jeden argument na rzecz jego tezy o ścisłych związkach ognia i wody, tego wspaniałego poetyckiego pomysłu, że tak naprawdę jedno wynika z drugiego, bo ogień zmienia się w powietrze, a powietrze skrapla w wodę, czyli między ogniem a wodą różnica jest właściwie tylko umowna. Co nie jest tym samym, tym samym się staje. Czysta poezja, ci Grecy.

Jest to zarazem w tej poezji jedno z kilku miejsc, kiedy sprzeczności godzą się i nie godzą, trwając w migotliwym paradoksie. Są sobą i czymś innym, ogień pali, ale nie spala, woda płynie ale nie gasi. W Odzie do wielości brzmiało to tak: „Wiersz rośnie na / sprzeczności lecz jej nie zarasta”.

 

„Zrozumiałem, że świat jest podwójny, podzielony, zarazem wspaniały i trywialny, ciężki i lotny, bohaterski i tchórzliwy”. To zdanie wyjęte z Dwóch miast (opowiadanie Zdrada) jest jednym z kluczy, może najważniejszym kluczem do Zagajewskiego.

Nie jest to szczególnie zaskakująca idea w literaturze tego pokolenia. Nawet przeciwnie, poczucie podwójności, rozdwojenia towarzyszyło narodzinom tej literatury i do dziś stanowi o istocie niejednej realizacji autorskiej (Barańczak, Karasek). W pierwszej powieści Zagajewskiego, Ciepło, zimno (już sam tytuł!) dychotomia ta została zarysowana klarownie, stając się centralną ideą książki. A przecież nie ona – wtedy, ale też trochę wcześniej i trochę później – kojarzyła się z istotą ówczesnej postawy pisarza. Postrzegano Zagajewskiego bardziej jednolicie, w konsekwencjach raczej niż sprzecznościach. Jakby był po jednej stronie. Niekoniecznie politycznej, wtedy jeszcze nie istniał KOR, zorganizowana opozycja i tak dalej. Intelektualnie. Sam Zagajewski kilkanaście lat później, już w czasach Solidarności i samotności, będzie o sobie mawiał, że był wówczas „po trosze literackim doktrynerem, który zdawał się wiedzieć, czym jest poezja, czym jest los ludzki i czym powinności pisarza” (z tytułowego eseju Dwóch miast).

Nie był mimo wszystko takim prawdziwym, rzetelnym doktrynerem, choć rzeczywiście nie wątpliwości, lecz wyraziste przekonania były główną siłą jego ówczesnej publicystyki, także poezji. Tak naprawdę „era podwójności” rozpoczęła się w końcu lat siedemdziesiątych, kiedy publicystyka społeczna i polityczna mogła powoli wyparowywać z wierszy i literackiej eseistyki, bo istniał już drugi obieg informacyjny, dosyć skutecznie wyręczający czystą literaturę z tego typu zobowiązań. Ale skoro tak – to dlaczego w ogóle podwójność?

Nieporozumienie z twórczością Zagajewskiego, trwające co najmniej od chwili wyjazdu poety z kraju w 1982, polega między innymi na tym, że Zagajewskiego emigracyjnego ma się za całkiem już innego pisarza niż dawnego, „krajowego”.

Tak się rzeczywiście złożyło, że pierwsze książki opublikowane po wyjeździe, więc Jechać do Lwowa (1985) oraz Solidarność i samotność (rok późniejsza), dosyć wyraźnie różniły się od poprzednich. Nawet nie konwencją, nie tonacją, ale – proporcjami tematów, całych przestrzeni problemowych. Po prostu na plan pierwszy wysunęło się to, co jeszcze niedawno było na drugim: świat jako nieskończoność, najogólniej mówiąc. W walce historii z naturą zwyciężała dotąd historia. Teraz – odwrotnie.
Jak wiele zależy od tła... Wiedzą to malarze, bo kolor położony na innym kolorze natychmiast zmienia w siatkówce oka swoją dotychczasową barwę. Odejście Zagajewskiego – nawet nie odejście, dyskretne wycofanie się o krok – od retoryki walki na rzecz refleksji bardziej egzystencjalnej, potraktowane zostało jako nieomal zdrada. Nas tu komunista gnębi, a on, motylek, fruwa nad Sekwaną. Ton takiej pretensji, także żalu za utraconą mocą tej poezji (bo każdy poeta, każdy pisarz w ogóle, ktokolwiek, kto był „po naszej stronie” wtedy, w tych parszywych latach osiemdziesiątych, przydawał się ogromnie, to był czas prawdziwej, nie euforyczno-statystycznej solidarności), otóż ton tego żalu pojawił się i w moim własnym szkicu o ówczesnym Zagajewskim, Kocie w mokrym ogrodzie. Takie były czasy.

Dziś nadal myślę, że ten żal był prawdziwy i nie miał nic wspólnego z oskarżeniem o zdradę; chodziło właśnie o tło. Na tle tamtych nadziei, złudzeń i oczekiwań postawienie na naturę przeciw historii (tak się to wtedy czytało) musiało się wydawać rodzajem nawet eskapizmu. Teraz, po latach, nie ma o czym mówić. Przeczytane jeszcze raz książki z tamtego czasu, od Listu po Płótno, dowodzą, że świat się w nich tylko podwoił, więc powiększył, i że nic nie powstało kosztem czegoś, na przykład natura czy egzystencja kosztem historii.

Połóżmy tę literaturę na jeszcze inne tło, znacznie bardziej kontrastowe, i spójrzmy na wynik. Oto Zagajewski czytany oczami Amerykanów: „Podczas gdy w Polsce młodzi poeci mówią mi: Pan się stał apolityczny, w Ameryce, jak zauważyłem, odbierany jestem jako ktoś, kto bardzo silnie związany jest z obszarem polskiego doświadczenia zbiorowego”.2 Czyżby więc wyjazd tak naprawdę niczego nie zmienił? Ależ zmienił. Przede wszystkim do rangi pierwszej zasady i głównej filozofii podniósł wspominaną parokrotnie podwójność świata. Historia (polityka) i natura (egzystencja) to podział elementarny, z tym że w pierwszym przypadku nie chodzi już oczywiście o komunizm czy totalitaryzm, ale na przykład o każdą dowolną tragedię pojedynczą bądź zbiorową.

Zagajewski, pytany o przyjaźnie i powinowactwa literackie, często powoływał się na Wisławę Szymborską jako jedną z mistrzyń. Ze nie była to tylko kurtuazja wobec pierwszej damy poezji oraz starszej koleżanki z krakowskiego Związku Literatów świadczą same teksty, które z latami coraz bardziej zdają się podzielać niektóre przekonania fundamentalne dla twórczości autorki Wielkiej liczby. Właśnie z latami, bo przecież nie sposób było tego powiedzieć o „wczesnym” Zagajewskim, gdzieś tak do Ody do wielości mniej więcej.

Wielka liczba, Oda do wielości: sam zestaw tytułów dużo mówi. Wielość, wielokształtność, nieogarnioność i niebywałość świata poezja Szymborskiej odkryła dawno, już w Wołaniu do Yeti z 1957. To była jedna z reakcji, bodaj najważniejsza, na jednostronność, monochromatyczność i monologowość epoki przed chwilą porzuconej, stalinizmu i jego tuby – socrealizmu. Sztywny i papierowy, szeleszczący nicością świat historii wymyślonej przez psychopatów, otwierał się nagle na „świat wydanie drugie, poprawione, / idiotom na śmiech, / melancholikom na płacz”.3 W innej wersji: „Spadnie chmura zaświadczeń, / przepustek i ankiet, / żebym mogła powiedzieć: / Słoneczko zachodzi”.4 Zbliżone do tamtego doświadczenie stanie się ćwierć wieku później udziałem całego „pokolenia 68”, więc i Adama Zagajewskiego. Najpierw była młodość gniewnie zanurzona w bieżące dzieje, zmarszczone czoło odpowiedzialności za zbiorowy los, wiersze-manifesty kroczące w pochodzie wiary i pedagogiki. Potem krok stawał się wolniejszy, wykrzykniki zmieniały się w znaki zapytania, oczy odrywały się od wytyczonych celów i dostrzegały kosa na gałęzi buku, ślady kół roweru na żwirowej ścieżce wzdłuż rzeki.

Świat jest większy, powtórzy za Szymborską (i za Miłoszem, i za Herbertem) Zagajewski, kiedy także i on już odkryje, że wojny i czołgi prędzej czy później staną się mniejsze od petitu w przypisach do wierszy Norwida. „Otwierały się okna biur, komitetów i seminariów zakonnych; przez moment wiosna była ważniejsza niż system polityczny [..,] Forsycje płonęły żółtym ogniem tygodniowej chwały. Na targu pojawiały się pierwsze kiełki wiosennych warzyw, niezbity dowód na istnienie życia na Ziemi” (Zdrada, Dm). Tak to właśnie wyglądało.

Zagajewski napisał potem dziesiątki wierszy ku chwale barwności i wielości. Ale pełnia to nie jest wybór większego w miejsce mniejszego, pełnia to jest wszystko.

W pełni mieści się bowiem także śmierć i rozpacz, całkiem konkretna tragedia i równie konkretny wiersz o tragedii. Zarzucano Zagajewskiemu – sam mu zarzucałem – że poświęcił etykę na rzecz estetyki (tak jakby w ogóle coś takiego było intelektualnie możliwe), ale dlaczego nikt nie zauważył, nie powiedział, że te cztery wiersze, przynajmniej te cztery: Franz Schubert, konferencja prasowa, Jechać do Lwowa, Rosja wchodzi do Polski i Lawa, którymi po równo obdzielone są tomy Jechać do Lwowa i Płótno – to arcydzieła poezji dramatycznej, a nie tylko lirycznej? Poezji błyszczącej jak miecz i przenikliwej jak oko sokoła, przy której najpracowitsze analizy polityczno-socjologiczne, o ile zabiegi takie mają cień sensu, wydają się tylko glosami na marginesach.

Że to tylko cztery (znalazłbym więcej) wiersze wyjątkowo nie o drzewach, szpakach i widokach Delft Vermeera? Dlaczego nikt – wtedy – nie spróbował choćby przyznać się przed samym sobą, to przecież nie było nic trudnego, wystarczyłby minimalny wysiłek umysłu, że jedno arcydzieło więcej waży niż dziesiątek niearcydzieł, i że jeśli poeta pisze arcydzieło poetyckie o ciężarze gatunkowym wysokiej klasy eseju filozoficzno-politycznego, to już to samo obala zarzut o „zdradzie”? Zapomnieniu? Zaniechaniu?

Prawda, nie udowodniłem tezy o arcydzielności tych czterech wierszy. Dowód jednak, tak jak go rozumieją teoretycy literatury, przekraczałby dalece konwencje tego szkicu. Będę do tych wierszy jeszcze z pewnością wracał. Może ułoży się choć fragment niemożliwego dowodu.

 

„Świat jest rozdarty! Niech żyje dualizm! Trzeba go chwalić, skoro nie można się bez niego obejść” (Nowy mały Larousse, Dm). No więc jeszcze trochę o podwojeniu, podwójności i tak dalej.

Historia i egzystencja; czyli także: doraźne i odwieczne, ludzkie i pozaludzkie, wymierne i bezkresne, policzalne i nieogarnione – bez tej wielokształtnej opozycji nie byłoby dzisiejszej twórczości Zagajewskiego. Nie tylko poezji. Także obu zbiorów prozo-eseistyki, czyli Solidarności i samotności i Dwóch miast.

Ale dualizmy mnożą się, krzyżują, przenikają, rodzą się jedne z drugich. Przede wszystkim solidarność i samotność. Doświadczenie wspólnoty z innymi i nieuchronności samotnictwa. To było jak historia i egzystencja, także doświadczenie życia. W Ogniu (ogniu!), wierszu jeszcze z Listu (1982), narrator tak to formułuje: „wiem jakie to wspaniałe / biec razem z innymi, później zostaję sam, / w ustach mam smak popiołu i słyszę / kłamstwa ironiczny głos”. To jedna z wersji wyboru samotności – nie przeciw zbiorowości, ale obok niej. Kłamstwo... Istnieje przecież także kłamstwo zbiorowości, tłumu. I kłamstwo myśli tłum uruchamiającej. Kłamstwo drogi, kierunku. Albo najprostsze: kłamstwo woli udziału, zapomnienie o swojej naturalnej osobności, własnym głosie. W tłumie, w zbiorowości nie jest się, ale się bywa. Nawet jeśli jest to po prostu dom, miasto, kraj, naturalna wspólnota ludzka. Zagajewski miał także na myśli oczywiście „solidarność” w cudzysłowie.

Dialektyka... Wszystko jest dialektyką, Hegel miał rację. Ale czy to nie za proste wytłumaczenie postawy filozoficznej autora Płótna; to, że świat jest podwójny, że istnieje dzień i noc, ciepło i zimno, że w allegro kwintetu smyczkowego Mozarta splatają się dwa różne motywy, „jeden jasny, rokokowy, a drugi smutny, posępny” (Dwa miasta). Czy to wystarczy na program; bo że na filozoficzny frazes, to pewne. Klucz znajdziemy choćby w opisywanym tytułowym wierszu Ziemi ognistej. Idzie tu nie tyle (nie tylko) o podwójność, ale  r ó w n o c z e s n o ś ć, swoistą tożsamość podwójności, zjawisko, którego najlepszą wykładnię znajdziemy choćby w mechanice kwantowej, w teorii dualizmu falowo-korpuskularnego. Co się wykłada tak z grubsza, że materia w pewnych okolicznościach wykazuje właściwości zarówno falowe, co cząsteczkowe.

Można to zjawisko na przykład tak zdefiniować: „Wiem, że jestem sam i jednocześnie złączony / z tobą, trwale, szczęśliwie i boleśnie” (Obecność, P). Jest wreszcie wiersz, gdzie wykład tej jednoczesności został przeprowadzony modelowo: Lawa, z Płótna.

 

Cóż jednak, pomyślałem, jeżeli jednocześnie

i Heraklit i Parmenides mają rację

i tuż obok siebie istnieją dwa światy,

jeden spokojny, drugi szalony; jedna strzała

mknie bez pamięci a druga przygląda się jej

z pobłażaniem; ta sama fala płynie i nie płynie,

zwierzęta rodzą się i giną w tej samej chwili,

listki brzozy bawią się wiatrem i jednocześnie

niszczeją w rdzawym, okrutnym płomieniu.

Lawa zabija i utrwala, serce uderza

I jest uderzone, była wojna, wojny nie było,

Żydzi umarli, Żydzi żyją, miasta spłonęły

[...]

i Bóg jest i umiera, noc wraca do nas

co wieczór a świt jest siwy od rosy.


Oto Heraklitejski wieczny ruch i Parmenidesowy wieczny bezruch – w jeden splecione paradoks; a przecież niekoniecznie paradoks. W obrębie gatunku jest to wręcz zasada... Coś się rodzi, coś umiera; Parmenides ma rację, bo w każdej nieruchomej chwili jedno drzewo, młode, pręży się ku niebu, drugie, stare, przygina do ziemi; ale rację ma też Heraklit, bo młodość zdąża ku śmierci po nieuchronnej drodze, pełznie do niej bądź biegnie, i jest taka chwila (tu znów Parmenides przejmuje rację), kiedy w połowie drogi mijają się w sobie młodość przeciekająca w starość, młodostarość. Jest też chyba w tym paradoksie jednoczesności (ktoś przecież na dodatek sprawił, że Heraklit i Parmenides żyli w tym samym czasie) inna intuicja: nie empiryczna, Heraklitejska, i nie intelektualna wyłącznie, Parmenidejska – ona jest w nas. W każdym, kto patrzy z zewnątrz na sprzeczności świata. W obserwatorze zatem, świadku (bywa nim także poeta).

Obserwator jest kimś, przez kogo ten paradoks przechodzi jak przez przewód łączący nadajnik z odbiornikiem. To właśnie świadomość i podświadomość świadka miesza sprzeczności w tyglu przeczuć, wyobrażeń, pamięci i wiedzy. To w nas możliwa jest jednocześnie wiosna i jesień, śmierć i nadzieja, płacz i śmiech. My  w i e m y, że miasta spłonęły i miasta stoją, Żydzi umarli i Żydzi żyją.
Wiemy także coś znacznie prostszego: że lawa zabija i utrwala, las chroni i straszy, ogień spala i chroni. Ocalenie zawiera się w zagładzie, Feniks mieszka w popiołach, kobiety rodzą na grobach (to wymyślił Beckett). Może być i tak:

 

Tam gdzie śpiewały kosy mieściła się dawniej

filia obozu w Oświęcimiu, a pod trawą

pochowano bandaże z rosyjskiego szpitala,

dlatego łąka była wzdęta, wysoka.

Po niebie bezszelestnie płynęły

niewinne szybowce i padał deszcz,

lekki, beztroski jak łzy radości.

 

(Czarna rzeka, P)


Może tu tkwi tajemnica poetyki niektórych wierszy Zagajewskiego, nad którą głowią się od lat komentatorzy, znajdując odpowiedzi wciąż połowiczne? Te otwarte (nieskończone, bez początków i końców) ciągi metafor, obrazów ustawionych jeden za drugim niczym japońskie domino, te biegnące przed siebie, rozdzielone przecinkami i średnikami wizje  r ó w n o l e g ł e?

 

Wiewiórki biegną nieruchomo

jak małe rude zachody słońca, schowane

pod powieką. Niewidoczni zakładnicy

mrowią się pod łuskami żołędzi,

niewolnicy znoszą kosze owoców i srebra,

wielbłądy kołyszą się jak arabski

uczony nad manuskryptem, studnie piją

wodę i ocet, cierpka Europa sączy się

jak żywica z drewna

 

(W drzewach, JdL)


I mnóstwo wierszy (bo nie wszystkie, to tylko jedna z metod) podobnie aleatorycznie otwartych, które, gdyby czytelnikowi przyszedł do głowy taki kaprys, można by rozebrać i skomponować na nowo, według innego klucza. Czego o tyle nie polecam, że w kompozycje zaprojektowane przez autora został wpleciony pewien bardzo wyrazisty rytm – toniczny, sylabiczny, tworzą go też pauzy, przecinki i kropki – nadający lekturze pewien określony tok wewnętrzny, niewidoczną, ale wyraźną muzyczność.

Metoda ta ma pewne słabości. Nie wiem, czy to kwestia wykonania, tematu czy natchnienia; zapewne wiele okoliczności musi się złożyć na wiersz w tej konwencji, by przekroczył ramy zestawu klocków do gry i stał się – intelektualnie, emocjonalnie – powodem do wzruszenia choćby. Słabością metody jest, myślę, aksjologiczne zrównanie znaczeń. Obrazy składające się na wiersz przypominają szatnię sportowców: kolorowo, ale podobnie. Wiersz spłaszcza się, sensy zrównują, walka zmienia się w przyjazne sąsiadowanie. Tak nie jest, tak bywa, ale że bywa, przyświadczam.

 

Czyżby filozofia migotliwej jednoczesności, niesprzecznej sprzeczności miała coś wspólnego z formą najdziwniejszej konwencyjnie książki Zagajewskiego, Dwóch miast? Proza to czy esej? Proza poetycka czy poezja prozą, esej poetycki, poezja eseju? Formy przepływają w siebie niewidocznie, i choć unieruchomione na kartkach papieru (fala płynie i nie płynie) nieustannie pulsują, żarzą się i ściemniają.

Oczywisty intelektualizm tej poezji. Nie tylko we wcześniejszym wcieleniu, „doktrynerskim”, jak to określał po latach sam autor Komunikatu i Świata nie przedstawionego. Miejscami zbliża się do profesorskiego wykładu; „Pragnienie doskonałości spełni się jak od niechcenia, ominie wszystkie przeszkody tak jak Germanie nauczyli się obchodzić linię Maginota” (z wiersza Bez końca, L.Odw).

Proszę wybaczyć pewne fałszerstwa. Przytoczyłem tę frazę jako jedno ciągłe zdanie, w oryginale podzielone jest na wersy. Nadaje mu to inny rytm, ale chciałem pokazać, jak blisko niekiedy od poezji do dyskursu. Tonacja dyskursywna, retoryka poezjowykładu jest zresztą tym elementem liryki Zagajewskiego, który najłatwiej poddaje się pomówieniom o stylistyczną wtórność – choćby wobec mistrza tej konwencji, Miłosza.

Drugi z biegunów (Parmenides znów spotyka Heraklita) nazwijmy ekspresyjnym; to barokowy nieomal żywioł, biologia i namiętność, której znakiem jest burza i krew, i gałąź tłukąca mokrą łapą o szybę. Retor zmienia się w wędrowca zabłąkanego na ścieżkach przypadku, pośród szaleństwa natury i kosmosu nieba.

Wykład staje się krzykiem i modlitwą, wyznaniem i objawieniem. Wszystko skłębia się w wysokim skurczu wyobraźni spiętrzającym fale obrazów jak na płótnach Soutine'a albo Kokoschki. Rwie się składnia, za całość komunikatu muszą starczyć strzępy zdań, tłumaczą się same.

„...I było za dużo / Lwowa, nie mieścił się w naczyniu, / rozsadzał szklanki, wylewał się ze / stawów, jezior, dymił ze wszystkich / kominów, zamieniał się w ogień i w burzę, / śmiał się błyskawicami, pokorniał, / wracał do domu, czytał Nowy Testament, / spał na tapczanie pod huculskim kilimem, / było za dużo Lwowa a teraz nie ma / go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce / cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze / w maju bez litości bez miłości / ach poczekajcie niech przyjdzie ciepły / czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne / pole lata...” (Jechać do Lwowa, JdL).

Z takim napięciem pisał kiedyś Julian Kornhauser, w wierszach z debiutanckiego tomu, Nastaniu święta i dla leniuchów. Tak pisał zapomniany już dziś, a jakże świetny poeta Marian Czuchnowski, zwłaszcza w wierszach i poematach przedwojennych, z Powodzią i śmiercią na czele. Tak pisuje Krzysztof Karasek, którego liryka ma gęstość wierszy Rilkego i ekspresję Roberta Lowella.

W liryce Miłosza, owszem, też znajdziemy stronę żywiołu i stronę kosmosu. Ale różnice są już zasadnicze. Poezja Miłoszowa, nawet w najbardziej barokowych aspektach, nigdy nie wychyla się w ekspresjonizm, bliższy jej jest kunszt opowieści niż kreacja wizji.

Zagajewski i pisanie wizyjne? Nie wiem, czy jest ta dzisiaj określenie zasługujące na szacunek teoretyków literatury. Brzmi dziewiętnastowiecznie i mistycznie, ale skoro już padło, niech zostanie. Szczególnie dobrze się miewa przyłożone do najlepszych wierszy Zagajewskiego (wspominałem o czterech, jest ich znacznie więcej). Tam, gdzie wewnętrzne metafory-wizje-obrazy, zachowując własną tożsamość, harmonijnie pracują na jedną wizję całościową.

 

Tak naprawdę to Heraklit, nie Parmenides, miał rację. Świat jest żywiołem, nieskończonym, wiecznym ogniem. Wszystko gdzieś zmierza, dąży, biegnie i płynie, czas w czasownikach jest czasem ruchu, pędu, ulubionym rzeczownikiem jest wiatr. Czasowniki napędzają się nawzajem jak kota zębate. „Czarna rzeka płynęła przez park. / Dalej ciągnęły się nieczułe ogrody / i gęste warkocze żywopłotów” (Czarna rzeka, P). Płynąca rzeka rozpędza sobą ogrody, które zaczynają się ciągnąć jak dzieci ciągnące się za ręce, i ten sznur dzieci rozciąga się w warkocze żywopłotów, żywopłoty też ciągną się i płyną, spływają jak warkocze, furkoczą.

„Wstańcie, śpieszcie się, kogut już biegnie, / pochylony do przodu jak sprinter, świt / dostaje rumieńców, sowy znikają gdzieś, bez / pożegnania i płowieje mrok, powstańcza chorągiew” (Stworzenie świata, P). Wydawałoby się, że w końcówce tego zdania, tych wielu zdań połączonych biegiem w jedno, że pod koniec, blisko kropki, bieg ustaje, mrok już tylko zwyczajnie płowieje, wolniutko i cicho; a przecież w samym finale ten płowiejący mrok staje się powstańczą chorągwią, nabiera jakby wigoru, wyrywa się z nocy w dzień, straszy koguty.

Aż się prosi przytoczyć cały wielki wiersz – poemat Rosja wchodzi do Polski, jeden ogromny ruch-pochód-powódź, ale nie mogę zmienić tego tekstu w antologię cytatów. Więc tylko sam początek: „Przez łąki i miedze, przez miasta i lasy / idą armie konne i piesze, idą konie, / armaty, chłopcy i starzy żołnierze, dzieci, / biegną chude charty, sypie się pierze, / jadą sanie, kibitki, fiakry, moskwicze, / płyną statki, tratwy, pontony, / toną łodzie, parowce, łódki z kory”... I tak dalej, i tak dalej.

Prawda, to przykład szczególnie skrajny. Ale jak się trzy razy przeczyta ten wiersz, o różnych porach doby (Heraklit, jak pamiętamy, twierdził, że między dniem a nocą właściwie nie ma różnicy w Wielkim Cyklu Przemian), całą poezję Zagajewskiego będzie się już czytało poprzez tę Rosję wchodzącą do Polski. I nawet jeśli poniektóry rodak dziś, w połowie roku 1994, kiedy piszę ten tekst, jest pewien, że Rosja z Polski już wreszcie wyszła, siła tej ruchomej wizji jest tak przemożna, że zostaje w oczach i uszach wiatr historii wiejący przez nasz kraj czołgami i moskwiczami, armią Suworowa i czarnymi źrenicami uralskich bogów.

 

Animizacja i antropomorfizacja rządzą żywiołami przewalającymi się przez wiersze Zagajewskiego. Już nie wystarcza, że jesień biegnie, ona biegnie zdyszana; mało: „i noże / błękitne świecą w jej niemym spojrzeniu”, i „ścina imiona jak zioła sierpem / ostrym i nie ma litości w jej ogniu, / oddechu. Idzie anonim, terror, armia / czerwona” (Jesień, P). Ileż znaków, znaczeń, odniesień w finale wiersza, który mówi tylko – tylko! – o zwyczajnym nadejściu banalnej jesieni.

Ruch to oczywiście życie: „jabłka spadają na trawę, pachną wrzosy, / wszyscy dokoła zajęci są życiem / i życie panoszy się w liściach drzew, / nawet kamienie są dumne i nieśmiertelne” (Kamienie, P). Bywa, że ruch, który jest życiem, staje się synonimem wolności, bo wolność jest ruchem i życiem, koło się zamyka: „Wielkie skaty obłoków / płyną powoli po niebie. Nieuchwytne, / bogate popołudnie. Moje życie, / wirujące i nieuchwytne, wolne” (Owoce, JdL).

W latach osiemdziesiątych, kiedy ten wiersz powstawał, takie wyznanie wolności miało jeszcze inny ciężar: dosłowności. Niepozorny wiersz o leniwym popołudniu stawał się nagle manifestem politycznym, wyzwaniem rzucanym absurdowi zniewolenia. Dlatego, pisał Zagajewski, nie wolno – między innymi w imię wolności – marnować świętego daru życia. „Żyjący żyją tak lekkomyślnie, tak niedbale, / że zmarli nie posiadają się ze zdumienia” (Requiem dla żyjących, P).

 

Czytam Zagajewskiego i konstatuję, z niejakim zdziwieniem, że najbardziej ekspresyjnym, „ruchomym” tomem jest Płótno. Zbiór uznany swego czasu za najbardziej dekadencki, arystokratyczny i oderwany od realiów ziemskiego koliska, zwłaszcza w porównaniu z kontestacyjnym, buntowniczym okresem twórczości z lat siedemdziesiątych.

Pomijam już poszczególne wiersze, które – czytane dziś – ukrywają w sobie znacznie więcej twardości intelektualnej i przenikliwości politycznej, niż wydawało się wtedy, gdy liczył się bardziej krzyk niż namysł. Ale ten zdumiewający rytm, ruch, ten wiatr rzeczy, ludzi, zdarzeń wiejący przez Płótno nakłada mi się dziś na tamten rytm i wiatr późnych lat osiemdziesiątych i pierwszych lat dziewięćdziesiątych, kiedy historia przyspieszała, stawała dęba, każdy nowy dzień wydawał się inny, każda chwila przynosiła coś nowego, niespodziewanego.

Konfabuluję? Ejże. To dlaczego Ziemia ognista już nie jest taka? Szukam tego wiatru i nie znajduję. Już inny tu ruch, inny rytm.

 

Od tygodnia padał deszcz, deszcz

jak chińscy wojownicy idący

pod ziemię z nieruchomą twarzą.

Górskie rzeki leżące na wznak

łapczywie piły wodę i październik,

a glina formowała

coraz doskonalsze kształty.

 

(Widokówki, Zo)


Jest ruch, ale inny, uspokojony, prawie nieruchomy, jak twarze chińskich wojowników. I jednostajność deszczu padającego od tygodnia nie jest poruszająca. Ale najdziwniejsze są rzeki, te słynne heraklitejskie rzeki, które tu wcale nie płyną, tylko leżą na wznak (rwące zazwyczaj górskie rzeki!), i jedynym sygnałem ich życia jest łapczywe picie wody, padającego deszczu.

Oczywiście, powie ktoś, to łatwe dobrać taki przykład, żeby pasował do tezy. Ale, odpowiadam, teza ogólna jest skutkiem lektury szczegółowej. Ogień w Ziemi ognistej wciąż płonie, ale nie jest to już gorejący płomień targany wiatrem; jeśli coś warczy, to „maszyny do szycia naszych rozmów”, a „zmęczenie i żyzne sny idą / przez nas jak niestrudzeni pielgrzymi”. Życie jakby trochę spowszedniało, każdy nowy dzień wywołuje mniej emocji, zaczynamy się przyzwyczajać, że tak już może być na dłużej.

 

Wiatr historii... Czy tylko historii? Wiersze Zagajewskiego, które przynajmniej od czasu Jechać do Lwowa biegną pochylone do przodu jak kogut-sprinter z wiersza Stworzenie świata, dowodzą czegoś prostszego, co zapisane jest w każdej z ostatnich książek poety wielkimi literami, przewija się przez rozmowy i wywiady i od kilkunastu już lat jest jednym z centralnych tematów tej twórczości: bezdomność. Albo inaczej – wielodomność.

Pozornie nie ma się tu nad czym specjalnie zastanawiać. Temat bezdomności tak wyraźnie nakłada się na osobiste doświadczenie egzystencjalne autora-narratora, że tylko ktoś najzupełniej nie zorientowany w życiu literackim (więc w biografii publicznej postaci, jaką jest Adam Zagajewski) mógłby dociekać, czytając same teksty, dlaczego tyle wierszy sprawia wrażenie wydartych ze statycznej egzystencji i napędzanych tajemniczą gorączką biegu dokądś. Chciałbym jednak przestrzec przed prostactwem analiz biografistycznych, choć wydają się oczywiste.

Jechać do Lwowa (wiersz, nie tom) jest utworem dającym większość rozwiązań i choćby dlatego warto go tu przypomnieć. Lwów, konkretne skądinąd miasto urodzenia poety, jest niewątpliwie znakiem sentymentalnego powrotu, ale przede wszystkim – figurą powszechniejszego losu, jakim jest bezdomność właśnie. W sensie czysto intelektualnym także.

Bezdomność – rozumiana na przykład jako bezpowrotne opuszczenie domu urodzenia – może być oczywiście skutkiem świadomego wyboru choćby w celu „zdobycia świata”; chyba nie przypadkiem pisze Zagajewski wiersz o młodości Antona Brucknera porzucającego wiejski dom rodzinny; oto zakończenie utworu: „i w tym biegu zdyszanym, który nie jest ucieczką, / zniknie lśniący Dunaj i kościół w Linzu z dwiema wieżami / i nawet wielki Wiedeń ze złotym ziarnem cesarza / zasadzonym w żyznych ogrodach zostanie z tyłu / jakby byt nic nie znaczącym punktem na mapie. / Anton Bruckner opuszcza rodzinny dom” (Anton Bruckner, P).

Ten finał odnosi się już nie do postaci kompozytora, ale do jego muzyki. Bruckner opuści wioskę urodzenia, opuści także sławny Linz, i choć nie opuści już Wiednia, ostatniego miejsca pobytu, przecież muzyka przekroczy i ten wybór, sprowadzi wielki Wiedeń do punktu na mapie, będzie wszędzie, trochę jak Lwów.

(Glosa do powyższego. Rola sztuki w poezji Zagajewskiego to temat osobny. W niewielkim, ale słynnym, wielekroć cytowanym Peticie z Listu. Ody do wielości, wcześniejszym o kilka lat od Antona Brucknera wierszu powstałym w stanie wojennym, odnajdziemy bardzo podobny zabieg strukturalny: sztuka swoiście unicestwia, dezawuuje pewne urojenia rzeczywistości, tu akurat siłę i pychę władzy. „Te wasze wielkie wydarzenia, / ciosy zadane znienacka [...] będą / malały, aż osiągną rozmiar / petitu w przypisach do wierszy Norwida”. W wierszu o Brucknerze nie ma ironii, bo motywacje są inne i świat nie przedstawia się jako wróg, w obu jednak przypadkach sztuka okazuje nierychliwą, ale sprawiedliwą odporność na kaprysy zmiennej rzeczywistości.

Siła sztuki tkwi także w pięknie i harmonii, i w historii. Historii budowania, nie niszczenia, układania się z naturą, a nie walki z nią. Symptomatyczne, że najczęściej przywoływanymi przez poetę formami sztuki są architektura i muzyka. Najtrwalsza – i najulotniejsza, najbardziej widzialna i najbardziej niewidzialna. Architektura to także dom, wspólny; muzyka – to powietrze, którym się oddycha w domu. Miejscem, gdzie architektura i muzyka spotykają się w sposób doskonały jest oczywiście katedra.

A słowo, materia pisarza? Ze słowem już gorzej. W nostalgicznym wierszu Gdyby Rosja (JdL) wyobraża sobie poeta, co by było – i jak pięknie – „Gdyby Rosja została założona / przez Annę Achmatową, gdyby / Mandelsztam byt prawodawcą / a Stalin tylko marginesową / postacią [...] gdyby mogła żyć w słowie, a nie / w pięści”. Ot, gdyby.

A jednak twierdzę, po uważniejszej lekturze, że Zagajewski, poniekąd wbrew doświadczeniom własnym i cudzym, nie stracił tej zaiste staroświeckiej, mało modnej w dobie ery podejrzliwości (wynalazek Nathalie Sarraute) – odważnej wiary w sztukę, literaturę, w sens bycia intelektualistą, twórcą, autorem i tak dalej. Jest taki wiersz w Jechać do Lwowa, nazywa się zwyczajnie Siła. Właśnie o tym.

Wątek „sztuki i rzeczywistości”, ledwo tu dotknięty, zasługiwałby zapewne na głębszą uwagę. Tym bardziej, że ewoluował w tej twórczości równolegle z ewolucją wielu innych, na czele z podstawowym: relacją „solidarności” i „samotności”. W tych opozycjach motyw „rzeczywistości”, sytuujący się bliżej strony „solidarności”, oddalałby się w czasie na rzecz utwierdzającego swoje rosnące wpływy duetu „sztuki” i „samotności”. Jeszcze do tej kwestii wrócimy. Koniec przydługiej glosy.)

Bezdomność to może zatem być zwykłe opuszczenie gniazda: domu, miasta, kraju. Może być co innego: wygnanie, emigracja, ucieczka. Wreszcie jeszcze coś trzeciego albo czwartego. Co nie przypomina jednostajnego ruchu od-do, od punktu wyjścia-ucieczki-wygnania do punktu dojścia-zakotwiczenia-azylu. To może być ruch kołowy, wirowanie, ciągłe próby, przejściowe schrony.

0 takim właśnie przejściowo-kołowym bytowaniu opowiadał kiedyś Sławomir Mrożek w jednym z Małych listów: „Kocham wszystkie te miejsca, w których byłem przelotnie. Niemożność ich sklasyfikowania i zakwalifikowania nie ma tu żadnego znaczenia [...] Nigdy nie doznaję takiego zaostrzenia zmysłów i myśli jak w obcym kraju, w obcym mieście, wśród obcych ludzi, których języka najlepiej jeżeli nie znam. [...] A przecież rozumiem, jak potrzebne są dom, rodzina, kraj, przyjaciele. [...] Mam i ja swoje korzonki, ale to prawda, że za dużo we mnie ruchomości. [...] Jeżeli w obcości czuję się tak dobrze, choć powinienem czuć się tak źle, to nie dlatego, że mam jakiś zboczony organizm, ale dlatego, że moja ojczyzna nie mieści się ani w wymiarze, ani w substancjach takich, w jakich zwykle się ją ogranicza. Trzeba być potężnie u siebie, żeby tak można być u obcych”.5

To jest jedna z tych form bezdomności, o której wolą milczeć patriotyczne księgi narodów, zwłaszcza tych pod względem własnej tożsamości nielekka doświadczanych przez historię. Ta bezdomność u Zagajewskiego nazywa się samotnością i jest opozycją do solidarności jako bycia-z-innymi (przypominam cytowany już wiersz Ogień, teraz inny fragment: „krzyczy chór / a ja dotykam głowy, tam pod palcami / wypukła czaszka ojczyzny mojej twardy brzeg”).

Bezdomność Zagajewskiego jest jednak jeszcze inna i nie wiąże się mimo wszystko, jak w deklaracji Mrożka, z hotelową radością bycia gdziekolwiek (gdzie ja, tam ojczyzna). Mówiąc, że Lwów jest wszędzie, Mrożek opowiadałby o swoim zadomowieniu w każdym punkcie świata, bo ten punkt to też Lwów. Dla Zagajewskiego każde miejsce na ziemi jest brakiem Lwowa, i jedynym prawdziwym Lwowem jest ten noszony w środku, w pamięci. Jest wszędzie tam, gdzie ja, bo idzie ze mną we mnie, ale gdziekolwiek się zatrzymam, tym bardziej go dookoła nie ma. Więc jeśli go nie ma, trzeba znów „w pośpiechu / pakować się, zawsze, codziennie / i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież / istnieje, spokojny i czysty jak / brzoskwinia”. Tylko że ta stacja, z której wyrusza pociąg do Lwowa, jest stacją własnej pamięci. I cudzej pamięci – tych, dla których lwów (jako metafora, każde miasto może być Lwowem) jest domem utraconym. Dla Zagajewskiego jest też już bardziej znakiem, symbolem niż miastem rzeczywistym.

Kategorię bezdomności (sam siebie zalicza do jej mieszkańców) określa Zagajewski krótko: „oznacza tylko tyle, że dotknięta tą skazą osoba nie potrafi wskazać ulicy, miasta czy osady, które byłyby jej domem, jej jak zwykło się mówić – małą ojczyzną” (Dwa miasta). Miasto utracone albo pozyskane, obce i zimne albo swojskie i ciepłe, także miasto przypadkowe, którym się idzie albo które widać z okien pociągu, jest jednym z częstych, czasem aż obsesyjnych motywów tej twórczości bez względu na konwencję i poetykę.

Miasta-przystanki, miasta-hotele, miasta „otwarte i bezbronne jak wielkie / zwierzęta leżące na plecach” (0 świcie, P). „Miasto przywitało mnie obojętnie / a megafony jego ulic szeptały: / [...] Odejdź. / Szukaj gdzie indziej” (Szukaj, Zo). „Domy, domy, gdzie jesteście, / pod którym oceanem, w czyim wspomnieniu, l pod dachówką którego nieistnienia?” (Dom, Zo).

Nigdzie naprawdę u siebie?

Jest w Płótnie wiersz dosyć wyjątkowy, o którym pomimo wielokrotnej lektury nie umiem powiedzieć: bardziej pogodzony czy rozpaczliwie gorzki. Może jedno i drugie.

 

Idziesz ulicą, kwitną lipy,

ale nie wiesz, w jakim mieście,

 

nie pamiętasz, w jakim kraju.

Błyszczą skrzydła lekkich szpaków,

miękkim krokiem noc nadchodzi,

pąki róży się chowają.

 

Jesteś tylko snem, obrazem,

jesteś tylko pragnieniem.

Gdy znikniesz, znikną obłoki,

będziesz brązowym wspomnieniem.

 

Będziesz mieszkał w rzekach

i w drzewach, wśród cieni,

ale utoniesz

w ziemi, w ziemi, w ziemi.

 

(Sobie do pamiętnika, P)


Wszystko więc jedno, jakie miasto, jaki kraj ma być domem, skoro ten jedyny prawdziwy – to grób w ziemi?

Wolę zakończyć ten temat przywołaniem innego wiersza, z Ziemi ognistej, skądinąd zamykającego książkę, więc na swój sposób troszkę symbolicznego:

 

Szedłem przez miasto średniowieczne

wieczorem albo o świcie,

bytem bardzo młody albo dosyć stary.

Nie miałem przy sobie zegarka

ani kalendarza, tylko uparta krew

mierzyła wieczną odległość.

Mogłem zacząć od nowa moje

albo nie moje życie,

[...]

Była wiosna albo początek lata,

ciepłe mury,

powietrze miękkie jak skórka pomarańczy;

byłem bardzo młody albo dosyć stary,

mogłem wybierać, mogłem żyć.

 

(Szedłem przez miasto średniowieczne, Zo)


Bohaterem przynajmniej kilku jeszcze innych tekstów tego tomu jest podróżny szukający swojego domu-miasta-miejsca, co wskazuje, że temat nie stracił na aktualności. Ale wygląda, że nie jest już tak dokuczliwy, dojmujący.

Może nie tylko Lwów, ale i dom jest wszędzie?

A jednak państwo Mrożkowie wrócili do Krakowa jesienią 1996 i zamieszkali niedaleko państwa Miłoszów. A państwo Zagajewscy latem tego samego roku kupili mieszkanie w przedwojennej krakowskiej kamienicy przy niewielkiej i cichutkiej ulicy Pawlikowskiego.

 

W miastach się mieszka (mieszka poeta i jego bohater liryczny), więc nie dziwne, że z miastami bywają kłopoty. Ale co z resztą świata? Zagajewski nie jest przecież poetą „miejskim”! Czy poza miastami nie można się czuć lepiej, pewniej, bardziej swojsko? Ba, ale Zagajewski nie jest też poetą „wiejskim”, naturystycznym czy jak go tam jeszcze nazwać. Zresztą świat i w murach, i poza murami miast nie jest ani całkiem rozłączny, ani doskonale jednolity wewnętrznie.

Obcość można czuć gdziekolwiek. „Ćmy patrzyły na nas przez zamknięte / okno. [...] Zawsze pozostaniecie na zewnątrz, / za szybą. A my będziemy tutaj, wewnątrz, / coraz bardziej wewnątrz” (Ćmy, JdL). Jest to obcość podwójna, podwojona, milczące ćmy i jeszcze szyba. Przedmioty w ogóle z natury są obce, niedostępne. Przypominam sławny wiersz Szymborskiej o nieudanej rozmowie z kamieniem, który nie miał drzwi. Zagajewski formułuje to nieco inaczej: ”Gładka skóra przedmiotów napięta / tak mocno jak cyrkowy namiot” (Z życia przedmiotów, P).

Czasem udaje się dojrzeć pod tą skórą jakąś „istotę rzeczy” – ale i ona okazuje się nieprzenikalna: „Ciemne wiśnie, miękkie, kryją w sobie / pestkę, która przypomina, że granica rzeczy/ może się niekiedy mieścić w ich sercu” (Wiśnie, czereśnie, P). Ale to serce jest zimne i twarde. Można weń pukać jak do drzwi kamienia. Nie tędy droga do rzeczy.

Kamień Szymborskiej okazywał się silniejszy od człowieka, bo w jego doskonałości kryły się też ostateczna prawda i odporność na ludzkie błądzenie, zawodność myśli. Podobnie jak w przedmiotach Herberta czy Białoszewskiego, Grochowiaka i Karpowicza. Któż nie pamięta najbardziej znanego stołka w dziejach poezji polskiej, opisanego przez autora Studium przedmiotu:

 

mały czworonóg na dębowych nogach

o skórze szorstkiej i chłodnej nad podziw

przedmiot codzienny bez oczu lecz z twarzą

[...]

wiesz mój kochany byli szarlatani

którzy mówili: kłamie ręka kłamie

oko kiedy dotyka kształtów co są pustką –

[...]

jak ci wyrazić moją wdzięczność podziw

przychodzisz zawsze na wołanie oczu

nieruchomością wielką tłumacząc na migi

biednemu rozumowi: jesteśmy prawdziwi –

na koniec wierność rzeczy otwiera nam oczy6


Przedmioty służyły wtedy – lata pięćdziesiąte – do odzyskania równowagi świata po wielkim kłamstwie stalinizmu. Nie kłamały, bo nie mogły... na swoje i nasze szczęście. I to wystarczało, dotyk prawdy.

Bardzo podobne uczucia do przedmiotów żywił także Miłosz; co symptomatyczne, nigdy te uczucia jego poezji nie opuściły. W wierszu Stół I, z Nieobjętej ziemi, początek lat osiemdziesiątych, pisze wyraźnie: „Tylko ten stół jest pewny. Ciężki. Z masywnego drzewa. / Przy którym ucztujemy jak inni przed nami / Zgadując pod werniksem dotyki ich palców. / Wszystko inne wątpliwe”.7 Miłosz też był, jest, dzieckiem historii, siewczyni wątpliwości, stąd zaufanie do niepodległego trwania.

Dziś mimo wszystko taka pewność przestała wystarczać. Przyjazne ciepło wyparowało z przedmiotów, a one same zhardziały. Ich duma, że tyle mogą i że są tak niezależne od naszych ludzkich słabości („Jesteśmy jak powieki, mówią rzeczy, / dotykamy i oka i powietrza, ciemności / i światła, Indii i Europy”) – nie powinna być powodem przechwałek.

 

I nagle to ja zaczynam mówić: rzeczy,

czy wiecie, czym jest cierpienie?

Czy byłyście kiedyś głodne, zagubione, samotne?

Czy płakałyście? Czy wiecie, czym jest lęk?

Wstyd? Czy poznałyście zawiść i zazdrość,

małe grzechy, których nie obejmuje przebaczenie?

Czy kochałyście?

 

(Z życia przedmiotów, P)


Wszystko, co ludzkie, jest wam obce, rzeczy. Tyle tracicie, jesteście ubogie, rzeczy, wasza milcząca przenikliwość, wasza prawda faktów jest martwa, obojętna. W odpowiedzi „zapada cisza”.

Jest przecież takie miejsce, gdzie ta wzajemna obcość ma szansę zniknąć: wspominana już wyżej sztuka. W sztuce człowiek może powołać przedmiot do wtórnego istnienia – aktem twórczym. Z zadania pośrednika najlepiej wywiązuje się malarstwo, bo przenosi rzeczy w inny stan egzystencji, inny wymiar. Tym się zresztą różni od rzeźby swoiście powtarzającej przedmiotową (przestrzenną) strukturę. Było takie malarstwo, które tę harmonię odkryło i fenomenalnie zrealizowało – siedemnastowieczni Holendrzy.

Ich zaufanie do rzeczy było absolutne. Aż do roztopienia się w nich, utożsamienia: „Mieszkali wszędzie, / w drewnianym oparciu krzesła / i w strużce mleka wąskiej jak cieśnina Beringa. / Drzwi byty szeroko otwarte, wiatr przyjazny, / miotły odpoczywały po sumiennej pracy”. Podziwiać, zdaje się mówić poeta, ten spokój i ład, tę trwałość, wzajemne zaufanie. Ale czy to na zawsze? Czy aby naprawdę wystarcza, i na jak długo? Szczęśliwe „Malarstwo kraju, / w którym nie było tajnej policji”... Szczęsna harmonia i adekwatność życia do sztuki, natury. Ale długie cienie już wchodzą na obrazy Rembrandta. „Powiedzcie, malarze Holandii, co będzie, / gdy jabłko zostanie obrane, gdy zgaśnie jedwab, / gdy wszystkie kolory będą zimne” (ostatnie cytaty z: Malarze Holandii, Zo). Zimne kolory są synonimami śmierci. Obrane jabłko oznacza bezbronność i ból. Także niewolę. „Kraje, niegdyś wolne, teraz obrane ze skóry jak jabłka” – pisał Zagajewski kilka lat wcześniej (Bez kształtu, JdL). Ludzi i rzeczy czeka cierpienie, obcość, zwyczajny los.

A jednak... byłoby zbyt proste poprzestać na tej konstatacji. Zagajewski, mówiliśmy o tym, często myli tropy, podpowiada różne, czasem sprzeczne rozwiązania. Heraklit i Parmenides... „Nie ma / pocieszenia i jest pocieszenie” (Dawniej, JdL). Albo tak jeszcze: „Świat wydaje się gościnny / i obcy zarazem, ciasny / i nieskończony” (Ostatni dzień roku, Jdl).

Wiśnie mają twarde serca, ale Kafka i Gombrowicz, umierając, prosili o owoce.

„Rozmawialiśmy długo w noc, w kuchni; / lampa naftowa miękko świeciła / i przedmioty, ośmielone jej delikatnością, / wyłaniały się z mroku, zdradzając / swoje imiona: stół, krzesło, solniczka” (0 północy, P). Ten wiersz mógłby napisać Herbert, autor Stołka. W autoportrecie artysty z czasów młodości, tytułowym eseju Dwóch miast, zapisał Zagajewski i takie wyznanie: „Więcej czułości okazywałem przedmiotom niż ludziom. [...] Wciąż chciałem podziwiać rzeczy i ich rytmy, tak jakbym jeszcze nie wiedział, że także i rzeczy są zmęczone, obojętne i smutne; także i przedmioty przeszły przez wojnę, zadawały śmierć, zostały zdeklasowane i poniżone”.

 

Bezdomny mieszkaniec kilku miast, do których wraca, nigdy z nich nie wyjeżdżając. Niegdysiejszy emigrant i dysydent, który opuścił kraj z przyczyn zupełnie niepolitycznych i do którego emigracyjność nie pasowała w sposób oczywisty, lecz niewytłumaczalny, bądź nieoczywisty, lecz wytłumaczalny. Chłodny sceptyk i żarliwy entuzjasta; samotnik umiejący doskonale wyczuwać niuanse życia zbiorowego; intelektualista i wizjoner. Nie nastręczająca trudu udowadnialność istnienia tych nierozłącznych i wzajem się warunkujących opozycji sprawia, o dziwo, mnóstwo kłopotów jego interpretatorom, nie wyłączając niżej podpisanego.

Gdybyż zechciał być bardziej jednoznaczny, zdecydowany, bardziej niesprawiedliwy, szalony na jednym punkcie i bezradny w tylu innych. A przecież nic ta poezja nie ma z mentorstwa, ostrożnego, belferskiego wyważania racji, nic z wygodnej mediacyjności. Sednem jej jest migotliwa, ostra i czuła zarazem gra sprzeczności, życie nie w półcieniu, ale w światłocieniu.

Na publiczny los tej poezji miała swój osobny wpływ historia, jak zresztą na wszystko, co zdołała przycisnąć do swej zachłannej piersi. Kiedyś Zagajewskiego czytano na barykadach, i dlatego później, gdy je opuścił, bodaj z poczuciem spełnionego obowiązku, oskarżono go o „stracone szanse” dania świadectwa czasom upadającego komunizmu (taki był tytuł – właśnie Stracone szanse – szkicu Jerzego Malewskiego8 niegdysiejszego entuzjasty, rozgoryczonego zmianą postawy Zagajewskiego, który – między innymi grzechami – twardy język analizy rzeczywistości zamienił na błyskotliwą metaforykę wytwornego parnasisty). Paradoksem było, że sam Zagajewski miał sobie za złe inną zdradę: że pozostawił na zewnątrz barykad świat większy i na swój sposób prawdziwszy, rzetelniejszy. To był zarazem eskapizm i powrót, coś bardzo w stylu autora Ziemi ognistej.

 

– pozwól o Panie abym nie myślał o moich wodnistookich szarych niemądrych prześladowcachkiedy słońce schodzi w Morze Jońskie prawdziwie nieopisane

 

żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia

 

a nade wszystko żebym był pokorny to znaczy ten który pragnie źródła

 

dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny

 

a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze i bez wybaczenia9

 

Tadeusz Nyczek

 

przypisy

1 Książki Adama Zagajewskiego omawiane w szkicu: List. Oda do wielości, Półka Poetów, Kraków 1982 (w tekście skrót L.Odw); Jechać do Lwowa, Aneks, Londyn 1985 (JdL); Płótno, „Zeszyty Literackie”, Paryż 1990 (P); Dwa miasta, „Zeszyty Literackie” i Oficyna Literacka, Paryż-Kraków 1991 (Dm); Ziemia ognista, Wydawnictwo a5, Poznań 1994 (Zo).

2 Z wywiadu dla „Tygodnika Powszechnego” (1989).

3 Obmyślam świat, w: Wołanie do Yeti, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1957.

4 Martwa natura z balonikiem (ibidem).

5 Hotele, w: Małe listy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982.

6 Z. Herbert, Stołek, w: Struna światła, Czytelnik, Warszawa 1956.

7 Instytut Literacki, Paryż 1984.

8 Pseudonim Włodzimierza Boleckiego.

9 Z. Herbert, Modlitwa Pana Cogito – podróżnika, w: Raport z oblężonego miasta, Instytut Literacki, Paryż 1983.

 

nota

za: T. Nyczek, Kos. O Adamie Zagajewskim, Kraków 2002