Pan Elliot Tischler

 

Pan Elliot Tischler

 

 

Pan Elliot Tischler ciągle otrzymuje listy,

choć pięć lat temu umarł. W przedostatniej chwili

sprzedał dom genetyczce, żonie mediewisty,

który w tych stronach nie mógł na żadnej posadzie

zaczepić się na stałe, więc dom opylili

z kolei nam i teraz uczą gdzieś w Nevadzie.

Pan Tischler, choć też znikł, jest bardziej rzeczywisty:

 

„Time” proponuje, że mu wznowi abonament,

komitet szkolny liczy na jego głos w przyszłych

wyborach, instytuty zajęte badaniem

przyczyn dystrofii mięśni proszą go o datek,

Lawn Shark Company marzy o tym, by mu przystrzyc

trawnik, i wciąż tym samym zamierzchłym mandatem,

o którym najwidoczniej zapomniał na amen,

 

nęka go Biuro Grzywien w Milford, gdzie – Bóg raczy

wiedzieć, po co – parkował w miejscu nielegalnym.

Nie cały umarł. Prawda, wiemy o nim raczej

mało: ściany malował na żółto; dla żony-

-inwalidki (zmarł po niej) zrobił zjazd z sypialni

do ogrodu, z masywnych desek przygwożdżonych

na fest, na wieczność; miałem potępieńczą pracę,

 

rozbierając to wszystko. Co jeszcze? Nic. Tyle

co nic: odciski palców na kuchennym blacie,

którego się kurczowo trzymał w tamtej chwili,

kiedy, sam wśród gotowych do transportu gratów

i pudeł, mieszał cukier w ostatniej herbacie

i czuł, że wszystko na nic, że niknie bez śladu.

Te odciski już starte. A zresztą się mylił.

 

 

wiersz z tomu Widokówka z tego świata

cyt. za: Stanisław Barańczak, Wiersze zebrane, Wydawnictwo a5, Kraków 2006, s. 350